Choroba rozruszników

19 sie 2014

Francuskie przysłowie „Il n’y a pas de fumée sans feu” dosłownie znaczy „nie ma dymu bez ognia”, ale można je też przetłumaczyć jako „nic nie dzieje się bez przyczyny”. Przystępując do naprawy samochodów warto o słowach tych pamiętać.

Wygrzebana z bardzo zamierzchłych czasów historia, którą przedstawiamy tym razem, ma za zadanie uczulić każdego, kto zajmuje się naprawami pojazdów na to, że technika samochodowa w odróżnieniu od polityki kieruje się prawami przyrody, a zatem nic co się z autem dzieje, nie dzieje się bez przyczyny. Jednocześnie nawet usterki uważane za przypadkowe pozostają w zgodzie z inną fundamentalną w przyrodzie zasadą, iż jeżeli coś jest tylko możliwe, to wcześniej czy później musi się wydarzyć.

Zaprzyjaźniony klient i jego auto

Cała sprawa zaczęła się pewnej soboty lat temu ze trzydzieści, gdy w niebyt wielkim mieście do prywatnego (dziś powiedzielibyśmy – niezależnego) warsztatu prowadzonego przez dwóch młodych mechaników na krótko przed jego zamknięciem przybył zaprzyjaźniony klient (tzn. taki który z personelem był na „panie Rysiu, panie Stasiu”). Trzeba tu od razu co młodszym czytelnikom wyjaśnić, że w owych czasach bez znacznej zażyłości z mechanikami praktycznie nie sposób było utrzymać auta na chodzie. Kto trafiał „z ulicy”, a już szczególnie do państwowego Polmozbytu, był oszukiwany, naciągany, najczęściej zaś załatwiany odmownie. „Części nie ma, ludzi do pracy brak, nic nie poradzimy, a w ogóle to już zamykamy” – takie słowa słyszał najczęściej właściciel popsutego auta, który nie miał znajomości. Dobrym „argumentem” bywały wtedy kartkowe papierosy lub alkohol.
Ale wróćmy do naszej historii. Otóż owym zaprzyjaźnionym klientem był pan Rysio, który przybył swym Mercedesem (mającym w papierach wpisany rok produkcji 1972) ciągniętym na holu przez Wołgę nowego typu. Modelu auta pana Rysia nie sposób było dokładnie określić. Numer nadwozia i tabliczka znamionowa stanowiły, że jest to przeznaczona na wymagający rynek amerykański benzynowa, sześciocylindrowa limuzyna z hydraulicznym zawieszeniem tylnej osi i „transmisjom” (jak mawiali rodacy, którzy wtedy wracali z długoletnich pobytów w USA deklarowanych oczywiście jako wyjazdy turystyczne). W rzeczywistości samochód miał wstawiony wypróbowany uprzednio w berlińskiej taksówce zestaw składający się ze skrzyni biegów sterowanej jak najbardziej ręcznie i silnika diesla z „forkamerami”, czyli komorami wstępnymi.

Szybki test na skróty

Przybycie auta na holu do warsztatu nie było żadnym szczególnym wydarzeniem w historii eksploatacji pojazdu. Pan Rysio racjonalizował zresztą powtarzające się awarie, tłumacząc sobie i innym, że jak się jeździ dużo w interesach, to samochód się zużywa i trzeba go naprawiać. Tym razem relacja o tym, jak objawiła się usterka była krótka: „Zapaliłem rano, pojechałem do odbiorcy, zgasiłem, pogadałem i już nie zapalił. Pewnie jakiś drobiazg z elektryką”.
Szybkie sprawdzenie auta przeprowadzone przez mechaników, którym spieszno już było do domu, bo wieczorem umówieni byli w dyskotece, wykazało, że coś nie tak jest z rozrusznikiem. Po przekręceniu kluczyka w stacyjce „automat” stukał, akumulator był naładowany, bo reflektory świeciły na biało, rozrusznik tymczasem nie kręcił. Może więc „masa” nie jest dobrze podłączona do silnika? – wpadło w pierwszej kolejności pracownikom warsztatu do głowy. Gdyby nie było to sobotnie popołudnie, pewnie by sprawdzili połączenie, jak Pan Bóg przykazał, ale w tym przypadku czas gonił, więc zdecydowali się pójść na skróty, szczególnie że zaprzyjaźniony klient z dużą tolerancją podchodził do niestandardowych metod naprawczych. Szybciutko zatem wyciągnęli z szafki solidne kable rozruchowe, co to je „załatwili” w pobliskiej bazie PKS, po czym jednym minus akumulatora połączyli bezpośrednio do bloku silnika, zaś drugim doprowadzili prąd z plusowego bieguna baterii do rozrusznika, ale za „automatem”. Skutek tego mógł być dwojaki: albo rozrusznik zakręci jak wariat, albo dalej będzie milczał. Jako, że nie dał ani śladu życia, panu Rysiowi zostało zakomunikowane, iż urządzenie trzeba wymontować, ale to już po niedzieli.

Totalschaden, czyli wszystko kaput

W poniedziałek, po wyjęciu i rozmontowaniu rozrusznika, mechanikom ukazał się widok, który właściwie określa tylko niemiecka mowa sformułowaniem „Totalschaden”, co od biedy można przetłumaczyć jako „wszystko kaput”. Wiedza wyniesiona jeszcze ze szkoły i doświadczenie zdobyte przez niedługi jeszcze co prawda czas pracy w warsztacie pozwoliły młodym ludziom szybko postawić diagnozę, że rozrusznik uległ mechanicznemu uszkodzeniu, gdyż został zmuszony do pracy ze zdecydowanie za wysokimi obrotami.
Awaria, trzeba powiedzieć, rzadka, bo najczęściej, gdy tzw. bendiks się zatnie, to kierowca słyszy głośny jazgot kręcącego się za szybko rozrusznika i odruchowo wyłącza zapłon. A wtedy silnik staje i do większych zniszczeń nie dochodzi. Tu wyglądało zaś, że bendiks nie puścił, zaś kierowca jeszcze dodał gazu. Pana Rysia mechanicy o to nie podejrzewali, bo idiotą nie był i o samochodach trochę wiedział, ale miał on dorosłego syna i żonę, którzy też korzystali czasem z auta.

Choroba rozrusznikow4Pomyślne próby z niepomyślnym finałem

Po kilku dniach pan Rysio pojawił się w warsztacie ze zdobytym gdzieś tanio, bo za równowartość dwumiesięcznych poborów nauczycielki języka polskiego, używanym rozrusznikiem, który natychmiast został w aucie zamontowany. Przeprowadzone następnie próby wypadły pomyślnie – rozruch i zatrzymywanie silnika przebiegały całkiem normalnie. No, może nie do końca, bo o ile rozrusznik zaczynał działać po przekręceniu kluczyka, to włączanie świec żarowych, a także zatrzymywanie silnika obywało się przy użyciu specjalnego urządzenia gałkowo- linkowego.
Nie minął miesiąc, jak pan Rysio ponownie zawitał w warsztacie, a jego ściągnięte oblicze nie zapowiadało nic dobrego. Można było się domyślać, że niedawno wymieniany rozrusznik przestał działać i klient będzie chciał, aby to warsztat teraz kupił i zamontował kolejny, bo pewnie przy zakładaniu tego co się właśnie popsuł, coś zostało źle zrobione. Mechanicy czując, co się świeci, jeszcze zanim pan Rysio wyartykułował swe oczekiwania, postanowili nie godzić się na nie, nawet kosztem utraty dobrego w sumie klienta.
Dodajmy, że w ówczesnym biznesie obowiązywała zasada nie chodzenia po sądach. Wynikała ona po części stąd, iż w niedużych miastach każdy coś o każdym wiedział. Gdyby więc pan Rysio zaczął się procesować z warsztatem, nagle mogłaby wypłynąć sprawa jego magazynów z nielegalnymi wykładzinami podłogowymi.
Dyskusja w warsztacie rzeczywiście była dość ożywiona. Mechanicy zarzucali panu Rysiowi, że dodaje gazu, jak się bendiks zacina, pan Rysio – że nie potrafią zamontować i podłączyć rozrusznika. W końcu klient ostentacyjnie się obraził i oświadczył, że jedzie do innego warsztatu. Powrócił jednak po chwili, by poprosić o popchniecie samochodu, bo przecież rozrusznik nie działał…

Pan Rysio liczy i przeprasza

Naprawa w drugim warsztacie przyniosła podobny efekt. Kilka tygodni było dobrze, ale w końcu auto wróciło ze zmielonym wnętrzem rozrusznika. I znów doszło do lekkiej awantury, i znowu właściciel Mercedesa się obraził, i znów postanowił zmienić warsztat. Tym razem nikt go nie chciał jednak już przyjąć, bo po działających w miasteczku zakładach naprawiających samochody poszła wieść, że lepiej pana Rysia i jego auta unikać. Udał się więc pan Rysio z samochodem do samej Warszawy, licząc, że w stolicy to się na Mercedesach lepiej znają. I faktycznie naprawa wystarczyła na trzy miesiące, inna sprawa, że akurat nie było sezonu na wykładziny.
W tej nieciekawej dla siebie sytuacji zdesperowany pan Rysio pojawił się w pierwszym warsztacie przepraszając solennie za to, co w zdenerwowaniu przed kilkoma miesiącami mówił i prosząc o przyjęcie auta do naprawy. Duma dumą, ale wyliczył, że rozruszniki kosztują go miesiąc w miesiąc dyrektorską pensję.

Awaria dziwna, ale nie rzadka

Do rozwiązania problemu przyczynił się inny klient, ksiądz z pobliskiej parafii, który akurat pojawił się warsztacie. W jego aucie, a był nim Volkswagen Jetta, również przerobiony z benzynowego na diesla, także „coś” zmieliło wnętrze rozrusznika. I też nie po raz pierwszy, jak poinformował właściciel pojazdu. Podejrzewając, że Volkswagen księdza może stać się powodem identycznych kłopotów jak Mercedes pana Rysia, dwójka mechaników zgodnie odmówiła przyjęcia auta, zasłaniając się nawałem zleceń i brakiem czasu. Był to jednak sygnał, że dziwna awaria, wcale nie jest rzadkością.

Diagnostyczne rozważania

Po zamontowaniu i podłączeniu kolejnego, oczywiście również używanego, rozrusznika przywiezionego przez pana Rysia przeprowadzonych zostało w warsztacie kilkanaście prób typu start-stop. Choć wyglądało, że wszystko działa, jak należy, mechanicy nie bardzo kwapili się odbyć poważną jazdę próbną, a tym bardziej oddać auto klientowi, bo ewentualna wpadka wiązała się z kosztem stanowiącym równowartość, jak już zostało wspomniane, dwumiesięcznej nauczycielskiej pensji. Siedli zatem i zaczęli bardzo poważnie się zastanawiać, z jakiego to powodu rozruszniki ulegają zniszczeniu.
Poza przypadkiem Mercedesa i Volkswagena ważną informacją braną pod uwagę w tych rozważaniach były wieści dochodzące z ówczesnych giełd samochodowych. Protoplaści dzisiejszych „bezpośrednich importerów części używanych” mówili otóż, że obserwuje się duże zapotrzebowanie na rozruszniki do „ropniaków”. Na całe rozruszniki. Oznaczało to, że kupujący nie byli w stanie uszkodzonych urządzeń zregenerować u różnych „złotych rączek”, czyli rozruszniki musiały ulegać „Totalschaden”, tak jak w Mercedesie i Volkswagenie.

Czy przycisk wytrzyma?

Rozważywszy wszystkie za i przeciw, po godzinie główkowania, mechanicy doszli do wniosku, że może nawet następnego dnia uda się rozpocząć poważne próby auta pana Rysia. Warunkiem było, żeby gustowny, łatwy do zamontowania przycisk sterujący, stosowany w tablicach rozdzielczych wytrzymał. Znaleziona w opasłym tomisku papierowego katalogu wartość 25 A wydawała się całkowicie wystarczająca…

Choroba rozrusznikow3

Pora już wyjaśnić skąd sie brały tajemnicze awarie rozrusznika. Otóż kluczową sprawą w przypadku naszego Mercedesa był fakt, że auto przeszło transplantację silnika. Sześciocylindrową jednostkę benzynową zastąpił, co prawda mniej żwawy, ale o niebo bardziej oszczędny (pamiętajmy o kartkowej benzynie) Diesel.
Rzecz w tym, że stacyjki przeznaczone do wersji z silnikiem wysokoprężnym wyposażane były w masywniejsze styki obsługujące włącznik rozrusznika,gdyż przepływał przez nie większy prąd. Niedostosowane do takiego natężenia styki rozruchu w stacyjkach „benzynowych” grzały się więc nadmiernie, co skutkowało czasem ich odkształceniem. Wówczas zdarzało się, że okazjonalnie następował nieoczekiwany kontakt między stykami i rozrusznik włączał się podczas jazdy. Starter nie wytrzymywał tak wysokich obrotów i rozpadał się pod wpływem siły odśrodkowej.

Stanisław Trela

 

1 comments
  1. Historia z dawnej epoki motoryzacyjnej, ale bardzo ciekawa i w pewnym sensie aktualna. Jak jest duży prąd musi być gruby przewód i odpowiednie styki.

Zostaw Komentarz