Japońskie (nie)szczęście

15 cze 2020

Kupując używany samochód, należy być przygotowanym na koszty rychłych, niezbędnych napraw. Odłożenie ich na później, może się bowiem skończyć sytuacją, która pogrąży finansowo użytkownika. 

 

Gdyby na podstawie tekstów poświęconych dziwnym awariom człowiek miał podejmować decyzję o nabyciu używanego samochodu, zapewne bałby się kupić auto nawet od powszechnie szanowanej i znanej z kryształowej uczciwości dyrektorki żeńskiego gimnazjum. W naszych opowieściach często występują bowiem pojazdy, które choć wcześniej spisywały się bez zarzutu i zostały w dobrej wierze sprzedane, po sfinalizowaniu transakcji nagle zaczynają się psuć. Podobnie będzie i w tej historii, której bohaterką jest Mazda 5 z silnikiem Diesla, nabytek pana Andrzeja, z zawodu artysty plastyka.

Okazja jakich mało

Pan Andrzej, jako się rzekło, był artystą, który choć długo biedował, próbując zarabiać na swoim talencie malarskim, znalazł wreszcie niszę rynkową w postaci właściciela galerii z Osaki, poznanego na jednym z wernisaży. Japoński marszand zaczął zamawiać u niego martwe natury w typie flamandzkim, jakie japońska klasa średnia chętnie wiesza na ścianach swoich domów. Ponieważ w związku z tym poprawiła się wyraźnie sytuacja finansowa naszego pacykarza, postanowił on zmienić samochód. Poprzedni, niemal 20-letni pojazd był kompletną ruiną, na którą łakomie popatrywali już wędrowni zbieracze złomu. Pan Andrzej postanowił poszukać jakiegoś młodszego auta. A że naczytał się artykułów o oszustwach i matactwach, do jakich dochodzi na rynku pojazdów używanych, rozpuścił wśród fejsbukowych znajomych informację, że chętnie kupi kilkuletni samochód, w miarę możności jakiegoś minivana, do którego zmieściłyby się sztalugi i cały malarski kramik, jaki wozi się w plener.

No i szczęście uśmiechnęło się do pana Andrzeja. Okazało się, że akurat znajomy znajomego miał do sprzedania cudo prawdziwe, wspomnianą już Mazdę 5 z 2006 roku z dwulitrowym silnikiem wysokoprężnym, samochód pakowny, dynamiczny, oszczędny, w dodatku marki, która jest (a przynajmniej niegdyś była) synonimem japońskiej niezawodności. Sprzedający twierdził, że przez ostatnie trzy lata nic w Mazdzie nie robił z wyjątkiem wymiany oleju i klocków hamulcowych. Nie trzeba dodawać, że pan Andrzej nie zastanawiał się długo i szybko sfinalizował transakcję.

Spostrzeżenia diagnosty

Artysta plastyk ledwie zdążył się nacieszyć nowym nabytkiem, kiedy to po trzech miesiącach od zakupu auta jego radość została zmącona podczas wizyty na obowiązkowym, okresowym badaniu technicznym. Diagnosta zanurkował w kanale i stwierdził, że trzeba wymienić łącznik stabilizatora. To akurat szczególnie zaskakujące nie było, wziąwszy pod uwagę zapewnienia byłego właściciela, że Mazda przez trzy lata nie zaznała żadnych napraw. Bardziej niepokojące było inne spostrzeżenie diagnosty, który stwierdził, że Mazda głośno pracuje i chyba coś się dzieje z rozrządem, a także kołem dwumasowym.

Pan Andrzej skontaktował się natychmiast z kolegą, który miał niejakie pojęcie na temat tego, co skrywa się pod maską samochodu. Ten zaś poradził, żeby najpierw wymienić rozrząd, gdyż z książki serwisowej wynika, że i tak na niego pora, a jak się nie daj Boże pasek zerwie to kaplica. Co do dwumasy, to zalecił zachować spokój, bo to drogie jak diabli, a z hałasem można się jeszcze pomęczyć. Pan Andrzej zrobił więc to, co radził mu kolega, gorzko zresztą później żałując, że zlekceważył zalecenia diagnosty ze stacji kontroli pojazdów. Pojechał do pobliskiego sieciowego szybkiego serwisu (tzw. „fast fitu”) i zlecił naprawę zawieszenia oraz wymianę rozrządu. Mechanicy uwinęli się z robotą raz dwa i pan Andrzej mógł już następnego dnia odebrać Mazdę oraz fakturę opiewającą na konkretną sumkę, jaką znacznie przyjemniej się inkasuje niż wydaje.

Mielonka z dwumasy

Kierowca jeździł po wymianie rozrządu kolejnych kilka miesięcy, niepokojąc się narastającym hałasem słyszalnym szczególnie na niskich obrotach. Łomot stawał się coraz bardziej natarczywy, aż wreszcie samochód zaczął gorzej jeździć i sam z siebie gasł. Pan Andrzej wystraszył się nie na żarty i natychmiast przystąpił do poszukiwania w internecie jakiegoś kompetentnego serwisu. Tak trafił ze swoją Mazdą do niezależnego, lecz dobrze wyposażonego warsztatu.

Mechanicy wiedzieli, co jest grane, zanim właściciel samochodu zdążył wspomnieć o podejrzeniach dotyczących koła dwumasowego.

Z daleka słychać, jak się dwumasa tłucze – zawołał powitalnym tonem szef warsztatu. – Nie chcę pana martwić, ale to będzie kosztowna naprawa. Trzeba wymienić koło zamachowe i komplet sprzęgła. I oby się tylko na tym skończyło, bo na moje ucho z tego koła zrobiła się już mielonka – dodał z troską.

Samochód trafił na stanowisko, gdzie po zdemontowaniu sprzęgła okazało się, że koło dwumasowe jest dokumentnie zniszczone, a dalsze badania wykazały, iż w konsekwencji braku tłumienia uszkodzona została jedna z panewek głównych na wale korbowym. Na dokładkę silnik wykazywał brak kompresji na dwóch cylindrach. Pan Andrzej usłyszawszy te hiobowe wieści zbladł tak, że bez charakteryzacji mógł wziąć udział w przedstawieniu japońskiego teatru kabuki. Zdołał jeszcze, nim całkiem go opuściły siły, zapytać ochrypłym szeptem: – Ile to będzie kosztowało?

Analiza kosztów przeprowadzona przez szefa warsztatu wykazała, że taniej będzie kupić drugi, używany silnik, niż remontować stary. Wtedy też pan Andrzej podziękował w duchu japońskiemu bóstwu dobrobytu – Inari, które zesłało mu owego marszanda z Osaki. Dzięki zbytowi na obrazy, miał bowiem czym zapłacić za naprawę. Z drugiej zaś strony, diabli nadali to japońskie auto…

Nie zapala

Odpowiedni motor znaleziono u sprawdzonego dostawcy i tzw. „słupek” został przez kuriera dostarczony do warsztatu. Pozostało tylko przełożyć resztę wraz z osprzętem ze starego silnika. Po zmontowaniu całości do kupy i włożeniu silnika do auta, przystąpiono do uroczystej próby rozruchu. I tu przydarzyła się kolejna niemiła niespodzianka, gdyż Mazda ani myślała zapalić. Po chwili namysłu mechanik doszedł do wniosku, że uszkodzony został czujnik położenia wału korbowego, bo zdemolowane dwumasowe koło zamachowe miało tyle luzu, że mogło się z nim zderzyć. Podejrzenia te okazały się słuszne. Po wymianie czujnika silnik nadal jednak nie zapalał.

Test komputerowy nie rzucił na sprawę światła, bowiem w pamięci sterownika nie zostały zapisane żadne błędy. Nie bardzo było wiadomo, co z tym fantem zrobić, zwłaszcza że sprawdzony sprzedawca zaklinał się, iż silnik zapalał przed wyjęciem go z rozbitego auta.

Mechanicy postanowili zatem zastosować pogłębioną diagnostykę, polegającą na sprawdzeniu oscyloskopem poszczególnych sygnałów i prawidłowości ich przebiegów. Okazało się, że są one w normie, tyle że niewłaściwa jest synchronizacja sygnałów wysyłanych przez czujniki wału korbowego i wałka rozrządu. Tak więc jasne stało się, dlaczego silnik nie zapala. Pozostało odpowiedzieć na pytanie, co było przyczyną braku synchronizacji.

Okazało się, że mechanik nie oznaczył położenia koła dwumasowego względem wału korbowego. Nie było też kołka ustalającego położenie. A ponieważ czujnik obrotów wału korbowego czyta impuls ze znacznika na dwumasowym kole zamachowym, to niewłaściwe ustawienie koła względem wału korbowego skutkowało kłopotliwymi konsekwencjami. Po zrobieniu wykresu przebiegu sygnałów obu czujników na oscyloskopie dwukanałowym, możliwe stało się ustalenie prawidłowego położenia koła dwumasowego. Silnik został w końcu uruchomiony.

Wojciech Słojewski, Wocar

Zostaw Komentarz