Pękający miech

02 sty 2018

 

Oferowane jako opcja w niektórych autach zawieszenie pneumatyczne było kiedyś reklamowane jako pozwalające „zaznać luksusu jazdy na powietrzu lekkim jak piórko”. Zdarza się, że jest ono przyczyną kłopotów wielkich jak Mount Everest.

 

 

Wysokiej klasy limuzyny, a już zwłaszcza te w rzadkiej wersji z zawieszeniem pneumatycznym, które pozwala, jak głosiło hasło reklamowe, „zaznać luksusu jazdy na powietrzu lekkim jak piórko”, w niezależnych warsztatach pojawiają się niezbyt często (mówiąc bardzo oględnie). Życie bywa jednak pełne niespodzianek, nie sposób zatem wykluczyć np. powypadkowej naprawy takiego auta. A wtedy opisany tu przypadek może okazać się bardzo pomocny w likwidacji dziwnego zjawiska, polegającego na tym, że któraś z podpór pneumatycznych, choć złożona z nowych i sprawnych części, nie chce działać jak należy, lecz robi gustowne „bum” po przejechaniu samochodem, bywa, tylko do bramy zakładu. Przedstawiony przypadek jest pouczający także z innego względu.

Pojawia się problem

Cała sprawa zaczęła się od tego, że pewien właściciel samochodu zgłosił do serwisu dziwną awarię, jakiej doświadczył jego pojazd, kupiony niedawno za grubo ponad 200 tys. złotych. Coś strzeliło, chyba z tyłu, coś wyświetla się na ekranie zestawu wskaźników, ale nie wiadomo co, bo w obcym języku („Air suspension – visit workshop!”). Pewnie jednak coś złego, bo świeci się na czerwono.

Zawieszenie pneumatyczne spotkać można m.in. z tyłu aut kombi wyższej klasy.

Wystarczył krótki rzut fachowym okiem, by padła diagnoza, że pękła gumowa membrana miecha pneumatycznego. Cóż, zdarza się, wadliwe bywają rozmaite części. Naprawa polegająca na wymianie miecha, napełnieniu go powietrzem z układu sterującego oraz sprawdzeniu poziomowania samochodu nie trwała długo. Wpisano co trzeba do książki gwarancyjnej i wręczając klientowi kluczyki, życzono szerokiej drogi.

Szeroka to może i ona była, ale raczej krótka, bo klient nie dojechał do domu, choć nie mieszkał daleko. Telefonicznie poinformował: – Znowu to samo.

Nie wpadamy (na razie) w panikę

Na serwisie, jak to się teraz mówi, zamówiony został następny miech. Uznano bowiem, że ten wymieniony, tak jak i oryginalny z fabryki, pochodził najwyraźniej z wadliwej serii. – Wszystko przez to, że wszyscy ściągają teraz części z Chin. Niemieckie stalowe resory to się nie psuły! – skomentował sprawę pracownik serwisu.

Następny miech został najpierw pieczołowicie obejrzany, po czym szczególnie starannie zamontowany i prawidłowo napompowany. Naprawa finalizowana przy przestępującym z nogi na nogę kliencie nie została zakończona jazdą próbną, ponieważ klient miał ją wykonać osobiście (nie przeszkodziło to w zafakturowaniu tej czynności w rozliczeniu naprawy gwarancyjnej – przecież słyniemy z gospodarności). I znów auto nie odjechało daleko. Już przy bramie serwisu rozległo się głośne „bum”, a ponieważ rzecz nie działa się 31 grudnia, należało podejrzewać, że wybuchła nie petarda z promocji w Carrefourze, ale dopiero co zamontowany miech. Przechył auta, widoczny z daleka, potwierdzał jednoznacznie to przypuszczenie. Cierpliwość klienta, który za 200 tys. zł z dużym hakiem chciał „zaznać luksusu jazdy na powietrzu lekkim jak piórko”, wystawiona została tym samym na bardzo ciężką próbę.

Konsultujemy tzw. trudny przypadek

Mechanicy, rozpytywani przez właściciela serwisu (i naturalnie również salonu), któremu klient zdążył się już poskarżyć, zeznali zgodnie, że w obu przypadkach wszystko zostało zrobione dobrze. Winą za kłopoty obarczyli miechy. Złe są i te w samochodach, i te z magazynu części, bo nieoryginalne.

Przytomnie szef dealerstwa zawezwał również pracowników z salonu, by dowiedzieć się, czy pechowe auto było jedynym w wersji do zażywania „luksusu na powietrzu lekkim jak piórko”, jakie sprzedali. Otrzymał odpowiedź, że dużo to tego klienci nie kupują, bo boją się kłopotów (jasnowidze?), jednak kilkanaście sztuk „zeszło”, jak to się mówi handlowym slangiem. Problemów z nimi nie było, w każdym razie nikt nie chciał samochodu zwracać.

W tzw. międzyczasie do serwisu wrócił zgłoszony do reklamacji pierwszy miech. Odesłano go z adnotacją „brak uszkodzeń z winy producenta” (czytaj: nie oddamy pieniędzy). W tej sytuacji właściciel serwisu postawił przed mechanikami sprawę jasno i we frontowym języku: – Zróbcie coś, k…!.

Miechy mają wiele zalet i jedną wadę – pracują bezawaryjnie, tylko gdy obciążenie działa dokładnie w ich osi.

Zorganizowana została zatem burza mózgów w celu rozwiązania problemu, podczas której wypracowano koncepcję dalszych działań. Ponieważ pęka stale prawy miech, to może z komputerem coś jest nie tak albo samochód za ciężki na tę stronę? Uradzono więc, żeby miech z lewej dać na prawą, a na prawą – następny nowy.

Wcielony z życie pomysł kosztował serwis kolejny miech. Konsekwentnie pękł ten przełożony z lewej na prawą. Nowy, na lewej stronie, okazał się jednak dobry, bo nie pękł ani trochę.

Piszemy do centrali

Klient przypominał się prawie każdego dnia, ponieważ pragnął zażywać luksusu na powietrzu lekkim jak kredyt bez poręczycieli, a zastępcze auto miało stalowe sprężyny i nie dawało możliwości zażywania luksusu nic a nic! Wystosowany został więc list do centrali producenta pojazdu z prośbą o radę, jako że personelowi serwisu skończyły się już pomysły. Centrala szybciutko odpowiedziała pismem pełnym kurtuazji, ale i nie pozbawionym hipokryzji. Po wykreśleniu inwokacji oraz zapewnień typu:

■    starannie zaprojektowana i wykonana konstrukcja;
■    wielu, a na pewno większość, zadowolonych użytkowników;

uwagę czytających zwróciło sformułowanie, że na „obserwowany problem znajdzie się jakieś rozwiązanie”. Można było z niego wysnuć wniosek, iż zgłoszonych zostało jeszcze kilka innych podobnych przypadków.

Zawarte w dalszej części listu zalecenia robiły wrażenie przepisanych w większości z instrukcji naprawczej, tyle że niektóre fragmenty wytłuszczono, inne zaś podkreślono, aby przydać im splendoru ważności. Staranne przestrzeganie wytłuszczonych i podkreślonych zaleceń nie przyniosło, niestety, żadnego rezultatu. Wymieniony zgodnie z uwagami z centrali miech, uzupełniony jeszcze nowym sterownikiem zawieszenia (niezależna inicjatywa serwisu), też po paru kilometrach eksplodował, nie pozwalając posiadaczowi auta cieszyć się z „luksusu na powietrzu lekkim jak piórko”.

Dzięki latarce znajdujemy przyczynę

Do kolejnej naprawy, już pod nadzorem doradcy z krajowego przedstawicielstwa producenta samochodu, autoryzowany serwis przystąpił wprawdzie z chęcią (takie nadzorowane naprawy to rzecz komfortowa – odpowiedzialności żadnej, a robotę i tak się rozlicza), lecz bez wiary w powodzenie. Zanim jednak w ruch poszły klucze, najpierw zostały dokładnie obejrzane wszystkie trzy uszkodzone, praktycznie nowe miechy. Oględziny te dały pewną ważną wskazówkę. Otóż pęknięcia membran, połączone z ich wyrwaniem spod stalowego pierścienia mocującego, następowały z jednej tylko strony – od zewnątrz samochodu.

Drugą wskazówkę przyniósł happening z mechanikami, którzy wykonywali poprzednie naprawy, przeprowadzony według scenariusza „pokaż, jak to robiłeś”. Dało się zauważyć, że tak jak nakazywała instrukcja serwisowa sprawdzali ono wszystko drobiazgowo, lecz, zresztą zgodnie z tym, co mieli napisane, tylko w okolicy dobrze widocznych, dolnych partii zawieszenia. A góra? Głęboko w nadkolu mógł siedzieć sam Boruta z diabelską szpilką i robić szkodę.

W ślad za instrukcją serwisową przewód zasilający miech powietrzem podłączali więc mechanicy „na dole” i cisnęli go do góry, aż zrobił „klik” na klipsie ustalającym. Jak był klik, to jest dobrze – zapewniali. Że niedobrze, a wręcz całkiem źle, można było się przekonać świecąc latarką do góry na miskę (stanowiącą powierzchnię oporową dla górnej części miecha), która okazała się gustownie wygięta. Wśród pracowników serwisu pojawiło się nawet niedowierzanie czy rzeczywiście powinna być płaska, a nie właśnie taka, jaka jest. Zrealizowana rada Pana Na Emeryturze, który dorabiał sprzątaniem warsztatu, by zobaczyć jak jest z drugiej strony doprowadziła do zakończenia pełnego niepewności dramatu pt. „Stawianie diagnozy”.

Poprawiamy fabrykę

Wyprostowanie miski zajęło dosłownie chwilę. Modyfikowane żelazo z chińskiej łyżki do opon i spory młotek, również chiński, kierowane pewną ręką mistrza blacharskiego doprowadziły miskę do postaci przewidzianej przez konstruktora. Powstał wszelako nowy problem – co zrobić z wolną przestrzenią pomiędzy miską i częścią szkieletu nadwozia przenoszącą siły od kolumny zawieszenia. To przecież właśnie ta wolna przestrzeń, czyli brak należytego podparcia miski na całej powierzchni, była przyczyną problemów.

A wszystko przez to, że układ konstrukcyjny przy najmniejszej nawet mimośrodowości siły przenoszonej przez miech i jego geometrycznej osi (pięta Achillesa miechów, zwłaszcza tzw. przewijanych) znajdował sobie, zgodnie z prawem natury, minimum energii potencjalnej. Stanem, przy którym to następowało, była zaś wygięta w pałąk oś miecha i oczywiście zgięta miska. Przy zgięciu osi miecha niesymetryczny rozkład naprężeń w membranie powodował z kolei, że membrana wydymała się w balon, aż pękała.

Wizyta w sklepie dla żeglarzy celem zakup zestawu do naprawy jachtów i… samochodów (zaklejania przerdzewiałych dziur w nadwoziu) udostępniła technologię kompozytów, czyli żywicy poliestrowej i tkaniny z włókna szklanego. Przestrzegając skrzętnie tego, co było napisane na kserokopii włożonej do pudełka z zestawem, wypełniono wolną przestrzeń nad miską i zaczekano do następnego dnia, aby wypełnienie nabrało hartu. Przeprowadzona po montażu miecha jazda próbna z bagażnikiem przeładowanym o 100% wykazała słuszność diagnozy i skuteczność naprawy.

Przyczyna awarii miecha i sposób jej zaradzenia.

Wyjaśniamy, skąd to całe zamieszanie

Pozostaje odpowiedzieć na pytanie, dlaczego problem nie pojawił się po lewej stronie samochodu oraz nie występował we wszystkich autach z identycznym zawieszeniem, lecz tylko w niektórych egzemplarzach.

Sprawdzenie pojazdów, które nie cierpiały na opisaną przypadłość pozwoliło wysnuć wniosek, że błąd konstrukcyjny maskował się w trakcie produkcji nadwozi. Otóż syntetyczna, natryskiwana masa zabezpieczająca spód nadwozia wnikała w puste miejsce nad miską i po wyschnięciu stanowiła dla niej dostateczne oparcie. Jeżeli jednak jej nadmiar spływał należycie, dochodziło do kłopotów. Dodajmy jeszcze, że nieliczne inne samochody, w których pojawiła się identyczna usterka, po wyprostowaniu miski i zastosowaniu żywicy z włóknem szklanym również „wykazywały trwałą poprawę” (oficjalne stanowisko centrali), to znaczy już się nie psuły w tym miejscu.

Z całej tej historii płynie jeszcze jeden wniosek. Oto stanowi ona kolejny dowód, że zawsze trzeba wszystko dokładnie sprawdzać, bo nie zawsze wydawałoby się absolutnie pewna przyczyna awarii, jest taką w rzeczywistości.

Zostaw Komentarz