Samochodowa morska żegluga, czyli elektromobilność napędzana mazutem

23 lut 2022

Na nowy samochód z salonu trzeba się teraz naczekać, bo wciąż trwają okresowe, przejściowe trudności z zaopatrzeniem w półprzewodniki. Niektórzy poczekają na zamówione auto jeszcze dłużej niż mieli, a to za sprawą gigantycznego pożaru, do którego doszło na środku oceanu.

Zapalił się statek z transportem samochodów i od połowy lutego płonie sobie w najlepsze, dryfując na Atlantyku 100 mil od Azorów. Załogę ewakuowano helikopterami, zaś porzucona jednostka płynie sama, niczym w morskiej opowieści grozy.

Samochodowiec nazywa się Felicity Ace, co w wolnym tłumaczeniu oznacza „fartownego asa”. Zaiste mało fartowny ten as, jeśli weźmie się pod uwagę, że wszystko co wiezie, pójdzie na szmelc, włącznie zresztą z samym statkiem, który jest już pływającym wrakiem.

A cóż tam się pali? Media donoszą, że cztery tysiące samochodów koncernu Volkswagen, a wśród nich: 1100 nowiutkich Porsche, blisko 200 Bentleyów, ileś tam luksusowych Audi i zbytkownych Lamborghini.

Niejeden miłośnik motoryzacji złapie się za głowę na wieść, jakie cacka poszły z dymem. Nas najbardziej ciekawi, ile to wszystko kosztuje i kto za to zapłaci. Właściciel samochodów, czyli wspomniany koncern Volkswagen na razie nabrał morskiej wody w usta i odmawia komentarza, jednak analitycy zgrubnie obliczyli wartość samochodowego ładunku na dobrze ponad 400 milionów dolarów – tak więc nasze uszanowanie! Transport jest objęty ubezpieczeniem, ale ono nie pokryje całości strat i Volkswagen dołoży do interesu co najmniej 150 milionów.

Akcja gaśnicza trwa, fartownego asa polewają wodą z sikawek, żeby kadłub od gorąca się nie rozpadł, bo wtedy wszystko pójdzie na dno. Kiedy już pożar uda się opanować, statek ma zostać doholowany do któregoś z dużych portów europejskich lub amerykańskich.

Nie wiadomo jeszcze, co wywołało pożar, ale pojawiła się teoria, że jego zarzewiem była bateria samochodu. Tak się bowiem składa, że część przewożonych pojazdów to elektryki i hybrydy plug-in, co czyni tę hipotezę prawdopodobną. Dowiemy się, jak było naprawdę, jeśli ekspertom od pożarnictwa uda się sprawę wyjaśnić, a wyniki dochodzenia zostaną ujawnione.

Przy okazji chcielibyśmy ujawnienia jeszcze jednej rzeczy. Otóż interesuje nas, jak długi jest ślad węglowy elektrycznego samochodu, zanim trafi on ostatecznie do użytkownika. Żegluga morska odpowiada za kilkanaście procent emisji CO2 w sektorze transportu. A tu tak: najpierw trzeba wydobyty w Ameryce Południowej lit przetransportować do Chin, gdzie wytwarza się bateryjne półprodukty, na które Chińczycy mają praktycznie monopol. Komponenty płyną kolejne tygodnie np. do Europy, gdzie powstaje kompletna bateria. Montuje się ją w pojeździe elektrycznym, po czym ten trafia na pokład samochodowca, takiego jak wspomniany Felicity Ace i płynie tysiące mil do odbiorcy końcowego.

Tak więc, zanim lit stanie się baterią bezemisyjnego samochodu i dotrze wraz z nim do salonu, zdąży okrążyć globus niczym nasz słynny morski obieżyświat Leoinid Teliga, tyle że nie pod żaglami, ale statkiem kotłującym kilka ton mazutu na godzinę. Nie wiemy jak Państwo, ale my mamy nieodparte wrażenie, że ktoś z nas robi ekologicznego balona.

1 comments
  1. Zgadzam się, ślad węglowy powinien być liczony po całości, identycznie w przypadku samochodów elektrycznych, hybrydowych i spalinowych. Czyli ślad CO2 zostawiany na etapie produkcji, eksploatacji oraz utylizacji i to nie liczony w przypadku spalinowców wg. norm wymian LL czyli olej co 40-50 tysięcy km ale realnie, a w przypadku elektryków i hybryd z „kosztami węglowymi” pozyskania energii w danym regionie.
    Z drugiej strony z tego co mi wiadomo to zawartość litu w bateriach tego typu to około 1-2%. Więc w świetle tego czepianie się litu jest bardzo podobne jak twierdzenia Niemców o „ekologiczności” gazu ziemnego 🙂

Zostaw Komentarz