Zbyt dobre chęci
Wśród praw stworzonych przez inż. Edwarda Murphy’ego, czy tylko jemu przypisywanych, jest i takie które mówi, że jeśli tylko coś może zostać zepsute, to na pewno znajdzie się ktoś, kto to zrobi. Dodajmy tu, że zwykle przyczyną jest ludzka nieuwaga lub bezmyślność, ale zdarza się, choć bardzo rzadko, że powodem jest… nadmiar dobrych chęci. Oto przykład.
Pan Henryk jest właścicielem dużego serwisu blacharsko-lakierniczego ulokowanego kilka kilometrów od dużego miasta w południowo-wchodniej Polsce przy jednej z dróg krajowych. Nie jest to żaden lichy „warstat” w którym samochody wyklepuje i lakieruje się w szopie, ale porządny, dobrze wyposażony serwis, prowadzony zresztą przez solidnego „rzemiechę” który w tej branży pracuje od czasów, kiedy tow. „Wiesława” zastąpił młody i dynamiczny sekretarz z Katowic.
Pan Henryk, jak już wspomnieliśmy, fachowcem jest solidnym, dzięki czemu jego warsztat cieszy się zasłużonym powodzeniem. Przy tym wśród blacharzy i lakierników pan Henryk zawsze miał opinię dobrego pracodawcy, jako że w jego warsztacie można było dobrze zarobić, o ile przykładało się do roboty i nie piło w pracy (nawet celem rytualnego przepłukania gardła po lakierowaniu), bo tę przywarę pan Henryk karał z ojcowską surowością.
Wracając jednak do teraźniejszości, warto wspomnieć, że serwis pana Henryka jako jeden z pierwszych w całym regionie całkowicie przestawił się na system wodorozcieńczalny. Szefa przekonała do tego przede wszystkim wydajność nowej technologii. Poza tym zdawał sobie sprawę, że w związku z unijnymi przepisami, tak czy owak będzie musiał to zrobić, a jako człowiek zapobiegliwy wolał wyprzedzić konkurencję, by lepiej przygotować się do pracy z nowymi materiałami.
Zlecenie specjalne
Pewnego dnia firma pana Henryka otrzymała niecodzienne zlecenie. Jeden z okolicznych przedsiębiorców kupił za granicą lekko pokiereszowanego półrocznego Mercedesa i powierzył naprawę limuzyny właśnie panu Henrykowi. Był to najbardziej „wybajerowany” model samochodu jaki kiedykolwiek trafił do serwisu. Szef warsztatu wyznaczył do przeprowadzenia naprawy najpewniejszych spośród swych ludzi, każąc im przysiąc, że cudo ze Stuttgartu będą traktowali czulej niż własne żony. Jak się później okazało właśnie to „zaklęcie” stało się przyczyną całego nieszczęścia.
Fachowcy pana Henryka raźno zabrali się do roboty, a mając na względzie wytyczne pryncypała, jęli robić to z pietyzmem godnym konserwacji wawelskich arrasów. Jakoż i kilka dni później, wychuchany Mercedes pysznił się na serwisowym parkingu, a wypolerowany lakier skrzył się w słońcu. Widok ten zachwycił klienta do tego stopnia, że uiścił bez kwękania i tradycyjnego wstępu: „ile płacę i dlaczego tak dużo”.
Lakier odpada
Po dwóch tygodniach właściciel Mercedesa powrócił jednak, a na jego twarzy miast wdzięczności malowała się żądza mordu. Zresztą trudno mu się było dziwić, bowiem na masce Mercedesa widać było z daleka jakieś plamy, które przy dokładniejszych oględzinach okazywały się być dziurami po odpryśniętym lakierze spod którego wyzierał, szary podkład. Klient rozpoczął wywód standardowym: „Co wyście mi tu odp….„, a jego dalsza część była równie emocjonalna. Dopiero, kiedy ochłonął (co nawiasem mówiąc było możliwe dzięki należytej empatii wykazanej przez szefa serwisu), spokojnie opowiedział, co się właściwie stało. Okazało się, że w drodze do Niemiec, gdzie klient miał załatwiać jakieś ważne interesy, w Mercedesa uderzyło kilka kamyków wystrzelonych spod kół jadącej przed nim ciężarówki. Na pierwszym postoju kierowca zauważył, że w kilku miejscach na masce pojawiły się małe dziurki. Jakiś czas później spostrzegł, że ubytki się zwiększyły, zaś szybki test powłoki lakierniczej przeprowadzony za pomocą kluczyka ujawnił, iż lakier po prostu odłazi.
Pan Henryk sprawdził doniesienia właściciela i ze zgrozą musiał jego spostrzeżenia potwierdzić. Mercedes został więc w warsztacie, a klient odjechał samochodem zastępczym.
Szukamy przyczyny
Klient nie zdążył jeszcze zamknąć za sobą drzwi, gdy pan Henryk dzwonił już do przedstawiciela producenta materiałów lakierniczych, by po robociarsku opisać perypetie z rzeczonym Mercedesem. Następnego dnia do warsztatu przyjechał specjalista, oddelegowany do zbadania zagadki odłażącego lakieru.
Najpierw przeprowadzono wywiad z lakiernikami, których odpytano o zastosowane podczas naprawy produkty. Ci zaklinali się, że całą procedurę przeprowadzili materiałami wchodzącymi w skład systemu wodorozcieńczalnego, przy czym z aptekarską dokładnością spełnili wszystkie zalecenia zawarte w metryczkach technicznych, zaś nad przebiegiem prac czuwał sam szef zakładu. Po każdej czynności całą naprawianą powierzchnię dokładnie przemywano odpowiednim zmywaczem i przecierano do sucha świeżutkimi ściereczkami. Słowem – naprawę przeprowadzono tak, jak się tego zwykle w żadnym warsztacie nie robi.
Specjalista poddał powłokę próbie wykonanej za pomocą siatki nacięć. Lakier odszedł razem z taśmą, przy czy wyraźnie było widać, że baza nie trzyma się właściwie podkładu. Następnie sprawdzono, czy do podkładu zastosowano właściwy utwardzacz w odpowiedniej proporcji. I tym razem zeznania lakierników, wsparte autorytetem pana Henryka potwierdziły, że wszystko przebiegło zgodnie z literą i duchem dołączonej do produktu instrukcji. Podobnie rzecz miała się z bazą. Trudno zresztą było przypuszczać, że doświadczeni lakiernicy, którzy z dobrym skutkiem polakierowali nowym systemem pewnie z setkę samochodów, nie dopełnili podstawowych zaleceń producenta materiałów. Z czysto formalnych względów sprawdzono również, czy użyte materiały nie były z jakichś powodów wadliwe, np. z powodu niewłaściwego ich przechowywania. Oczywiście wszystko było z nimi w porządku.
Śledztwo utknęło więc w martwym punkcie i olśnienie przyszło dopiero wtedy, kiedy jeden z lakierników wspomniał, że podkład był przed położeniem idealnie wyszlifowany. – Co znaczy idealnie ? – padło przytomne pytanie. – Ano po szlifowaniu papierem 1000 poprawiłem na mokro 1200, żeby było idealnie gładko – wyznał lakiernik, a słysząc to pan Henryk w bezsilnej rozpaczy klapnął na recepcyjny fotel. Oto powód całej katastrofy stał się oczywisty – by użyć modnego ostatnio w kręgach najwyższych władz państwowych słowa. Po prostu baza nie trzymała się wyglansowanej na lustro powierzchni.
Pan Henryk, o dziwo, nie rozdarł swego podwładnego jak śledzia, lecz tylko poklepał go z westchnieniem po plecach, niczym rozumny rodzic, któremu dziecko przyzna się do czegoś złego. W bezpośredniej rozmowie przyznał się zaś, że czuje się winny temu wszystkiemu, bo to przecież on przesadnie zmotywował lakiernika, ten zaś z dobrych chęci narobił bigosu. – Gdybym mu nic nie powiedział, zrobiłby tak jak zwykle i nie byłoby żadnego problemu – stwierdził samokrytycznie właściciel serwisu. – Jak mawiał pan de Talleyrand: „nade wszystko żadnej gorliwości” – dodał sentencjonalnie.