A tu się pali się jak cholera!

09 lis 2022

Krzysztof Hołowczyc, znany rajdowiec i ambasador rozlicznych marek wywołał mały ferment w dyskusji o przyszłości motoryzacji, wyrażając pogląd, że elektryczne pojazdy się nie przyjmą. Oprócz znanych powszechnie minusów elektromobilności, czyli ograniczonego zasięgu samochodów, mniejszego od deklarowanego przez producentów, długiego procesu ładowania, mizernej infrastruktury, rajdowiec zwrócił uwagę na inne aspekty. Otóż naprawy powypadkowe elektryków są horrendalnie drogie i często nieopłacalne, a jeśli dojdzie do awarii baterii i pożaru samochodu, to ni czorta nie da się tego zgasić.

Oczywiście entuzjaści elektromobilności dali Hołowczycowi odpór, wskazując, że takie pożary zdarzają się niezmiernie rzadko, bowiem samochody są przed nimi odpowiednio zabezpieczone, a w ogóle postęp ma swoje koszty. Życie pokazuje jednak, że hołowczycowych argumentów nie da się ot tak odrzucić. Oto historia kolejnej, z pozoru niewinnej stłuczki elektrycznego samochodu. Poszkodowane w niej zostało Audi e-tron. Na pierwszy rzut oka sprawę powinna załatwić wymiana zderzaka, tymczasem okazało się, że samochód wymaga naprawy kosztującej wór pieniędzy. Sprawa odbiła się echem na Tweeterze po tym jak mąż użytkowniczki opublikował kosztorys naprawy opiewający na 31 252 dolary, za co dałoby się już kupić nową Teslę 3. Właściciela pojazdu rozsierdziła nawet nie zawrotna suma, ponieważ samochód był ubezpieczony, ale fakt że całymi tygodniami trzeba czekać na części zamienne. Przypominamy, że podobny problem mieli polscy użytkownicy poturbowanych Tesli.

No dobra, można przyjąć, że producenci jakoś z czasem ogarną marnie dziś funkcjonujące łańcuchy dostaw, ale nie ma przesłanek, by sądzić, że koszty napraw radykalnie spadną. To zaś oznacza, że koszty ubezpieczeń polecą tam, gdzie dziś lewituje wystrzelony w rakiecie kabriolet Tesli, a więc w kosmos.

A co z tymi pożarami, o których wspominał rajdowiec? Zasięgnęliśmy informacji na amerykańskim portalu dla strażaków, gdzie znaleźliśmy artykuł na ten temat. Autor wyjaśnia, że wysokonapięciowa bateria składająca się z wielu ciasno upakowanych ogniw znajduje się w wodoszczelnej, ognioodpornej obudowie. Kiedy pojedyncza cela ulegnie awarii, dochodzi do gwałtownej egzotermicznej reakcji chemicznej, podczas której w ułamkach sekundy wytwarza się ogromna ilość gazu, a temperatura osiąga 650 stopni Celsjusza. Ciepło uwalniane z uszkodzonej celi jest przekazywane do sąsiednich, które również zaczynają reagować.

Tego pożaru praktycznie nie da się opanować, ponieważ zachodząca w baterii reakcja nie wymaga dostarczania tlenu z zewnątrz. Polewanie samochodu środkami gaśniczymi więc nie skutkuje. Można schładzać sąsiednie, nieuszkodzone jeszcze ogniwa, ale trudno to zrobić z tego powodu, że bateria, jak wspomnieliśmy, znajduje się w hermetycznej puszce. Grzebanie w niej grozi porażeniem i uwolnieniem wydzielanego wodoru i fluorowodoru, które są toksyczne i wybuchowe. Co zatem robić? Zdaniem autora najlepiej odizolować pożar od otoczenia i pozwolić baterii spalić się do końca.

Tylko żeby nie było, że jesteśmy przeciw postępowi i nam szybciej kałamaszką niż automobilem! My nie zajmujemy stanowiska, a jedynie przytaczamy znalezione przykłady, krytycy powiedzieliby, że anegdotyczne. Może te wszystkie obawy są wyolbrzymione, może nie ma się czego bać. Niedługo sami się przekonamy. Oto bowiem szefowie naszej spółki od narodowych elektrycznych samochodów ogłosili, że wybrali już dostawcę platformy Izery. Oto nadchodzi wiekopomna chwila. Obywatele, zapnijcie pasy!

Zostaw Komentarz