Baterie do wora, wór do jeziora
Sezon ogórkowy jeszcze trwa, ale w prasie pojawiły się nowe, ciekawe doniesienia z frontu elektromobilności i walki o ocalenie klimatu. Otóż w lesie pod Tłuszczem strażacy zmagali się z pożarem porzuconej baterii pochodzącej z samochodu hybrydowego. Stare metody polegające na polewaniu źródła ognia pianą gaśniczą, posypywaniu go specjalnym proszkiem, nakrywaniu kocem, słowem wszystko to, co w swym arsenale ma straż pożarna, okazały się całkowicie nieskuteczne, a to dlatego, że bateria trakcyjna sama sobie wytwarza tlen, niezbędny do tego żeby się paliła. Jedynym co można zrobić w takim przypadku jest więc odizolowanie pożaru i poczekanie, aż bateria wypali się do końca. Dlatego strażacy wezwali na miejsce koparkę, która wykopała dół, następnie napełnili go wodą z sikawki i wrzucili tam palące się pieroństwo. Walka toczyła się bowiem przede wszystkim o to, żeby nie zapalił się cały las. Chwała Bogu, że akurat trochę popadało, więc ściółka nie była sucha jak pieprz. Strach pomyśleć, jakie mogłyby być wtedy konsekwencje tego pożaru.
Wstępne podejrzenia na temat tego, kto wywalił baterię do lasu, kierowane są w stronę złodziei samochodów. Ponoć w okolicy pełno jest „dziupli”, w których skradzione auta są patroszone i ćwiartowane na elementy, które następnie są pokątnie sprzedawane.
Jak wiadomo, baterie do samochodów hybrydowych są mniej więcej 10 razy mniejsze niż do aut o napędzie wyłącznie bateryjnym. Nie chcemy nawet myśleć, co by się mogło stać, gdyby miejscowi złodzieje wywalili do lasu baterię trakcyjną wyharataną z elektryka typu BEV. Być może strażacy musieliby w lesie wykopać mały stawek.
Wydarzeniem z zakresu elektromobilności i jednocześnie pożarnictwa jest również katastrofa na samochodowcu, który płonął u wybrzeży Holandii. Służby podały, że na statku znajduje się kilkaset samochodów elektrycznych. Mimo że tzw. oficjalne czynniki tego jeszcze nie potwierdziły, podejrzewa się, że przyczyną pożaru jest zapłon baterii trakcyjnej w jednym z pojazdów. Przez dłuższy czas próby gaszenia nie przynosiły rezultatu, bo istniało ryzyko zalania i zatopienia statku, ale władze z właściwym sobie urzędowym spokojem zapewniały, że sytuacja jest pod kontrolą.
Pożar wywołał lawinę komentarzy, w których pobrzmiewają znane już argumenty pochodzące z obu stron barykady, to jest od zwolenników i przeciwników elektromobilności. Ci pierwsi pokazują statystyki, z których wynika, że elektryki statystycznie palą się rzadziej od pojazdów konwencjonalnych, drudzy podnoszą z kolei, że do ugaszenia aut na benzynę czy tzw. ropę najczęściej wystarczy gaśnica.
Nie ma co się wdawać w te polemiki, bo moglibyśmy tylko bezgłośnie zaśpiewać w jednym czy drugim chórku. Trudno jednak opędzić się od refleksji, że architekci transformacji energetycznej w motoryzacji pewnych rzeczy nie wzięli pod uwagę, a co najmniej nie dość się nimi przejęli.
Jeszcze parę lat temu, kiedy samochody elektryczne stanowiły prawdziwą egzotykę, lobbyści bateryjni nie wspominali o zagrożeniach, jakie niesie za sobą eksploatacja tych pojazdów. Obawy były bagatelizowane, a na poziomie publicystycznym nawet wyśmiewane. Z kolei temat utylizowania zużytych baterii traktowano jako pieśń przyszłości. Coś tam się mówiło o wykorzystywaniu ich jako magazynów energii i przedstawiano różne takie pogodne wizje ekologiczne.
My zaś mamy następujące pytanie: jakie jest ryzyko pożaru takiego ewentualnego magazynu, w którym zgromadzono, powiedzmy, klika tysięcy baterii pochodzących z samochodów elektrycznych. Czy da się wykopać dół, w którym to wszystko można zalać wodą, żeby się wypaliło, czy może, jak mówi stare polskie porzekadło – od razu wszystko do wora, a wór do jeziora? No i co przy okazji pożaru poleci w powietrze i jakie to będzie miało konsekwencje ekologiczne? Ktoś wie? Może unijni komisarze?