Cena za litr: 1,00 zł x 10 – czy zabraknie miejsc na wyświetlaczach?

08 cze 2022

Książę Gorczakow mawiał, że nie wierzy w niezdementowane informacje. No więc Orlen zdementował pogłoski, że przygotowuje się do przekroczenia magicznej granicy 10 zeta za litr paliwa, twierdząc, że pylony z dodatkowym, czwartym miejscem na wyświetlaczach cen, które zamontowano na niektórych stacjach, wcale nie są ustawiane z myślą o podwyżkach, ale w celu testowania wyświetlania dodatkowego symbolu oznaczającego rodzaj paliwa, zgodnie z unijnymi przepisami.

Tymczasem posłowie lewicy postanowili przeprowadzić w Orlenie kontrolę poselską i zbadać, ile narodowy koncern paliwowy na nas zarabia, bo coś parlamentarzystom ze wstępnych obliczeń zaczęło wychodzić, że paliwa na stacjach drożeją szybciej, niżby to wynikało z cen ropy naftowej i kursu złotego. Posłowie przyszli zatem do siedziby Orlenu, ale zamiast dokumentów finansowych dostali po ciastku i musieli się zadowolić wydanym przez firmę oświadczeniem, z którego można się dowiedzieć, że po pierwsze gdzie indziej jest drożej, po drugie przez wojnę wzrosły ceny ropy, frachtu, kosztów przetwarzania itd., a po trzecie, i to jest w tym komunikacie najciekawsze, „sprzedaż detaliczna w Polsce odpowiada za zaledwie 10 procent zysku firmy, w co wilcza się nie tylko sprzedaż paliw, ale też produktów pozapaliwowych.” 

W takim razie, z czego ten Orlen ma pozostałe 90 procent zysku? Tak dobrze mu idzie wydawanie prasy regionalnej? A może zarabia na tym, czego nie sprzedaje, jak ten podsądny z anegdotki, który zeznał, że do swojego kramu stale dokłada, a żyje tylko z tego, że w szabas go zamyka i wtedy nie dokłada? Oto prawdziwa mistyka finansów.

Po ostatnim tankowaniu zaczęliśmy fantazjować, czy nie byłoby dobrze mieć samochód elektryczny. Prąd co prawda też drożeje, ale w sumie, w porównaniu do benzyny, jego ceny rosną powoli niczym drzewko bonsai. Jechałby sobie człowiek takim elektrykiem, mijał stacje benzynowe i bimbał na te coraz wyższe ceny wyświetlane na pylonach. Zaczęliśmy zatem zgłębiać rozmaite blogi i memuary tych, którzy próbowali jeździć elektrycznymi samochodami po kraju. Wynika z nich, że na razie to pomysł szatana. Przy drogach stacji jest bowiem tyle, co kot napłakał, i mowa tu nie o szosach trzeciej kolejności odśnieżania, ale głównych trasach krajowych. Każdą podróż należy precyzyjnie zaplanować pod kątem ładowania samochodu po drodze, przy czym trzeba być gotowym na różne niespodzianki. Może się okazać, że stacja ładuje z mocą o połowę mniejszą od deklarowanej, a wtedy krótki postój na kawę i siku zamienia się w dłuższy biwak. Najweselej jest zaś wtedy, kiedy stacja okazuje się w ogóle nieczynna.

Do tego należy brać pod uwagę, że podawana przez samochód informacja o aktualnym zasięgu to w zasadzie bujda na resorach. No chyba że będziemy jechać bez włączonej klimatyzacji latem, bądź ogrzewania zimą, z optymalną prędkością podróżną, która w przypadku jazdy po autostradzie jest tak smętna, że skazuje użytkownika na wyprzedzanie go przez wszystkie inne samochody osobowe, a nawet co żwawsze tiry. Krótko mówiąc, podróżowanie gdzieś dalej elektrycznym samochodem nie jest dla normalnych kierowców tylko maniaków, dla których niepewność, czy dojedzie się do kolejnej stacji ładowania na kołach, czy na lawecie stanowi sportową podnietę, a wytyczanie za pomocą specjalnych aplikacji dziwnych tras szlakiem szybkich ładowarek daje poczucie przynależności do kręgu wtajemniczonych. To my za takie ćwiczenia dziękujemy, bo chcielibyśmy po prostu dojechać bez przygód na miejsce.

Wracając jeszcze do orlenowskich pylonów, mamy dla naszego narodowego koncernu taką oto poradę, na wypadek gdyby nie udało się wszystkich zmodernizować na czas . Jeśli mimo wszystko cena paliwa wcześniej osiągnie dychę za litr, wystarczy wyświetlić cenę 1,00, a poniżej napisać: wskazanie x 10. Taką informację koło licznika mieli za komuny taksówkarze i się sprawdzało.

Zostaw Komentarz