Czy elektrycznymi samochodami będziemy jeździć taniej?
W motoryzacyjnym dodatku do czołowej gazety codziennej ukazał się felieton, w którym autor snuje futurystyczne rozważania na temat zdygitalizowanej motoryzacji, a wszystko to pod krzepiącym pod hasłem: nie bójcie się przyszłości.
Mowa jest o telematyce, transmisji 5G, która umożliwi przesyłanie wielkich porcji danych, o tym że pojazdy same się będą diagnozować, co skróci czas ich obsługi itd.
Zdaniem autora samochody już wkrótce staną się praktycznie bezobsługowe, bo będą elektryczne, a te się rzadziej psują, nie wymienia się w nich oleju, a problemy z oprogramowaniem będzie można usunąć zdalnie. Zresztą będziemy auta wypożyczać w formie leasingu z serwisem, czyli obsługa nie będzie naszym zmartwieniem. Do tego różne asystenty kierowcy i systemy jazdy autonomicznej zadbają o bezpieczeństwo, więc i kolizji będzie znacznie mniej, co rozwiąże problem napraw powypadkowych.
Konkluzja wywodu jest taka, że co choć samochody będą droższe, to jazda nimi w sumie taniej nas wyniesie. Słowem, radujcie się, obywatele.
Otóż mamy nieodparte wrażenie, że fantazja poniosła autora niczym spieniony wierzchowiec.
Samochody elektryczne się nie psują? Stare przysłowie powiada, że nie psuje się tylko to, czego nie ma. Owszem, elektryki mają mniej części ruchomych, ale podobnie jak inne samochody mają zawieszenie, klimatyzację, kilometry kabli i różne inne rzeczy, które zepsuć się mogą. Kilka miesięcy temu norweski portal motoryzacyjny motor.no donosił o naprawie elektrycznego Jaguara I-Pace. Podczas rutynowej kontroli mechanik odkrył niewielką dziurę w podłodze, która powstała najprawdopodobniej w wyniku uderzenia ostrym kamieniem. Dwa różne autoryzowane serwisy Jaguara wyceniły naprawę na, uwaga: ponad 350 tysięcy koron norweskich, czyli około 160 tysięcy złotych, co stanowi połowę wartości 1,5 rocznego Jaguara I-Pace. Procedury serwisowe przewidują bowiem wymianę płyty podłogowej oraz ponowną instalację baterii w obudowie, do czego niezbędne jest zastosowanie arcydrogiej pasty uszczelniającej i termoprzewodzącej, której koszt oszacowany został na prawie 60 tysięcy złotych.
Nasz piewca cyfrowej motoryzacji przyszłości, trochę tak w przelocie wspomniał też o tym, o czym my tu trąbimy od paru lat. Pozwolimy sobie stosowny passus zacytować: „Autoryzowany serwis otrzyma multum informacji na temat naszych samochodów oraz nas, ich kierowców. (…)Wystarczy, że pracownik serwisu wejdzie na nasz internetowy profil i będzie mógł sprawdzić stan zużycia klocków hamulcowych, kondycję akumulatorów oraz czy nie pojawiły się jakieś błędy lub alarmy...”
No właśnie, ta wizja szczęśliwej przyszłości, jakże plastycznie odmalowana przez autora, przewiduje, że monopol na korzystanie z dobrodziejstw telematyki będą miały autoryzowane serwisy, czyli koncerny samochodowe. Niezależne warsztaty, czego autor już nie dodał, zostaną od niej odcięte, o ile UE nie wprowadzi odpowiednich przepisów sektorowych, które uwolnią dostęp do danych. Tam gdzie tworzy się monopol, robi się drożej, a nie taniej, więc upatrywanie w telematyce nadziei na spadek kosztów eksploatacji samochodów to bajki dla potłuczonych.
Przypomina się stary kawał o tym jak po wojnie przysłany przez władzę ludową prelegent przekonywał chłopów do nowego ustroju. Po pogadance zapytał zebranych, czy mają pytania. Po chwili ktoś nieśmiało podniósł rękę.
– Ten socjalizm to uczeni, czy zwykli ludzie wymyślili – zapytał.
– Zwykli, tacy jak wy – odpowiedział entuzjastycznie propagator.
– Ano tak. Uczeni najpierw by na szczurach wypróbowali – westchnął pytający.