Diagnostyczne lanie wody

16 cze 2014

Rutynowa diagnostyka sprawdza się w przypadku typowej awarii. Zdarza się jednak, że niezbędne jest działanie wykraczające poza przyjęty szablon. O pożytkach płynących z improwizacji opowiada niniejsza historia.

 Historia, którą opisujemy tym razem, przydarzyła się pewnemu przedsiębiorcy. Ten bardzo racjonalnie myślący człowiek biznesu dał się wziąć na lep reklamy legendarnej niezawodności i trochę na wyrost względem swoich możliwości wyleasingował auto klasy wyższej, by nie powiedzieć – najwyższej.

Coś tu śmierdzi

Problemy pojawiły się tak szybko, że użytkownik samochodu nie zdążył się jeszcze nacieszyć przyjemnością komfortu (zmąconą co prawda koniecznością uiszczenia słonej opłaty wstępnej oraz pierwszej raty leasingowej). Otóż w aucie zaczęło… śmierdzieć stęchlizną. Ten przykry fakt został czym prędzej zgłoszony u dealera, który owo auto sprzedał.

Miły, młody doradca serwisowy zapewnił, że ów smród w aucie to sprawa znana i doskonale opisana przez literaturę przedmiotu. Za „nieprzyjemny zapach”, jak to eufemistycznie określił doradca, odpowiedzialna miała być kolonia drobnoustrojów, która znalazła sobie dobre miejsce do rozwoju na wciąż wilgotnym parowniku w układzie klimatyzacji. – Grzyby, pierwotniaki, bakterie – wyliczał ze znawstwem mikrobiologa doradca. – Potraktuje się to specjalnym preparatem odkażającym i po krzyku – zapewnił.

Istotnie, po przeprowadzeniu operacji odkażania, smrodek stęchlizny zagłuszony został przez woń preparatu do odgrzybiania klimatyzacji, który zapachem przypominał nieco właścicielowi samochodu wodę fryzjerską stosowaną w czasach słusznie minionego ustroju. Gorzej, że nieprzyjemna woń stęchlizny okazała się jedynie wstępem do całego ciągu perypetii związanych z autem.

Znikająca awaria

Tego dnia przedsiębiorca był w nie najlepszym nastroju potęgowanym przez paskudny zapach, który na powrót zagościł we wnętrzu samochodu, po tym jak wywietrzał odkażalnik. Miał wciąż żywo w pamięci jak poprzedniego dnia w samochodzie ekran na panelu kontrolnym rozjarzył się różnokolorowymi światełkami. Pojawił się również komunikat zalecający udanie się z samochodem do serwisu.

Jechał tedy przedsiębiorca do warsztatu zły jak diabli, układając sobie w głowie wstęp, którym rozpocznie referowanie tego, co się dzieje z samochodem. Miał on być (wstęp, nie samochód) jadowity i miażdżący.

Zaparkował pojazd na przyserwisowym parkingu, po czym wtargnął (to słowo najlepiej oddaje stan rzeczy) do środka z palcem wymierzonym oskarżycielsko w doradcę. – Samochód zepsuty, coś tam świeci na desce rozdzielczej i do tego znów śmierdzi! – zakrzyknął właściciel auta, po czym powiódł za łokieć doradcę na parking, by sam obejrzał on szwankujący pojazd.

Chwilę później klient serwisu stał przy samochodzie z głupim wyrazem twarzy. Oto bowiem, po uruchomieniu samochodu silnik pracował równo, wydając jedynie leniwy pomruk, a zestaw wskaźników był ciemny jak noc przy pochmurnym niebie. Stanu tego nie zmieniło również raptowne dodanie gazu. Krótko mówiąc, wyglądało na to, że awaria powstała wyłącznie w głowie kierowcy. – No widzi pan – rzekł ciepłym, perswadującym tonem doradca. – Wszystko w porządku. Jakby coś było nie tak, to by się wyświetlało. Ale oczywiście możemy sprawdzić, jak pan chce – powiedział doradca życzliwie, w duchu jednak licząc na to, że zdeprymowany właściciel samochodu da za wygraną i nie będzie zawracał głowy. Szef serwisu nie lubił bowiem, kiedy za darmo weryfikowało się przywidzenia użytkowników. Co innego, gdyby klient skłonny był za diagnostykę zapłacić. Wtedy sumiennie sprawdziłoby się każde, nawet najbardziej nieprawdopodobne podejrzenie.

Przedsiębiorca jednak mruknął tylko, że dziś nie ma na to czasu, ale w razie czego następnym razem nie omieszka z tej propozycji skorzystać. Obaj panowie uznali, że obowiązująca w dyplomacji zasada, wedle której konflikt można rozwiązać tylko wtedy, kiedy obie strony mogą z niego wyjść z twarzą, została zachowana.

Niemoc w deszczu

Przed kolejną odsłoną kurtyny w naszym warsztatowym wesołym teatrzyku informujemy czytelników, że od ostatniej wizyty w warsztacie minęło dni parę… Oto znów widzimy naszego kierowcę w jego pechowym pojeździe. Tym razem był on w towarzystwie dwóch pań, z których jedna była jego żoną, zaś druga przyjaciółką tejże. Samochód jechał sobie trasą katowicką w kierunku Warszawy. Padał deszcz, jednak w samochodzie panował komfortowy mikroklimat osuszany przez nienagannie pracujący układ klimatyzacji, niepozwalający na zaparowanie szyb. Z głośników systemu audio wysokiej klasy sączyła się kojąca muzyka. Krótko mówiąc było całkiem przyjemnie, tym bardziej że koleżanka żony komplementowała samochód, co łechtało próżność jego właściciela.

4Przyjemnie było jednakowoż do czasu. Bowiem, kiedy kierowca zmuszony był mocniej przyhamować z powodu jakiegoś cymbała, których zajechał mu drogę, okazało się, że samochód sam postanowił dalej już jechać wolno, tak jakby się przestraszył tego gwałtownego manewru. Oto auto, które w normalnych warunkach zapewniało imponujące przyspieszenie, nie chciało jechać szybciej niż żenujące 60 km/h. Do tego wyprzedzający kierowcy dawali znaki „długimi” i otrąbiali, wskazując na tył wyprzedzanego samochodu. Wreszcie na światłach przed samą Warszawą, do której niedomagający automobil szczęśliwie się dotoczył, kierowca pojazdu stojącego na sąsiednim pasie poinformował naszego bohatera, że tylne światła jego samochodu świecą się jak bożonarodzeniowa iluminacja. – Pozycja, hamulec i kierunek w jednym – wyjaśnił ów życzliwy kierowca. Do tego wszystkiego zasłabła również automatyczna klimatyzacja, która ledwie dmuchała i trzeba było jechać z uchylonymi szybami, przez które wpadały krople deszczu.

Rutynowa wymiana

Tak oto felerny samochód znów dotarł do serwisu. Tym razem nie było wątpliwości, że coś się popsuło. Serwis wziął się ostro do pracy. I tym razem zadziałała rutyna, która tak często jest przyczyną warsztatowych niepowodzeń. Tak się bowiem złożyło, że dany model samochodu był w warsztacie dobrze znany. Seria źle oprogramowanych sterowników zaprowadziła do bramy warsztatu prawie wszystkie sprzedane auta. Tym razem wszystko również wskazywało na ten przepadek. Wyglądało na to, że jak się sterownik wymieni, pojazd odzyska sprawność. Podejrzany element pełnił bowiem bardzo ważną funkcję komutacji pomiędzy sieciami CAN. Tak więc inkryminowany sterownik wymieniono, a że serwis potraktował zdarzenie jako rutynową akcję naprawczą na zaproszenie producenta, nie wnikano w sens zapisanych w pamięci sterownika błędów. A szkoda.

W poszukiwaniu wody

Wymieniony i uaktywniony sterownik działał bez zarzutu, co umocniło serwis w pewności co do przyczyn awarii. Gratisowo posłano auto do przyserwisowej myjni oraz zatelefonowano do klienta i zaproszono po odbiór pojazdu. Przedsiębiorca nie omieszkał oczywiście zapytać o przyczynę niedomagań. – Wie pan, nie chcę tego przeżyć jeszcze raz – wyznał. – Drobna fabryczna wada jednego komputera, znana sprawa. Zdarza się w najlepszej rodzinie – wyjaśnił doradca.

Wkrótce rozegrał się kolejny akt dramatu. Oto bowiem kilka dni później, po przejechaniu kilkuset kilometrów, awaria powtórzyła się i to w identycznych warunkach pogodowych. Po mocniejszym naciśnięciu hamulca panel z kontrolkami znów rozjarzył się magicznymi światełkami, a samochód przeszedł w stan awaryjny, w którym to stanie dotarł po raz kolejny do serwisu. O niewątpliwym związku zabójczego dla pokładowej elektroniki hamowania podczas jazdy w deszczu poinformował sam przedsiębiorca podczas krótkiej, ale za to głośnej awantury w recepcji. Serwis zapewnił, że teraz będzie o wiele mądrzejszy. Kierujący naprawą mistrz hali nakazał wymontowanie nakładek progów i dodał: Dywan dobrze poodchylać, szukać wody! Mimo że mechanicy podeszli do sprawy z rzetelnością celników, którzy dostali cynk o przemycanych w samochodzie narkotykach, wody nie znaleziono.

Zebrało się więc konsylium mechaników i doradców. Silnym halogenem budowlanym oświetlano otwory w ściankach progów, zaglądano pod wszelkimi kątami. Zostało nawet zorganizowane lusterko na teleskopie. Ani śladu wody. Odszukano też lewe i prawe złącze CAN wnętrza. Było suche jak pieprz. Bezskuteczne poszukiwania zakończył zegar odmierzający koniec zmiany.

Następnego dnia kontynuowano dociekania. A że akurat padał deszcz, przytomny mistrz hali zaordynował, co następuje w krótkich mistrzowskich słowach: – Nie składać dryndy. Niech no się który przeleci nią teraz na miasto. Pohamować. Jak pójdzie w awarię, wracać.

Kierowca doświadczalny wyleciał więc, zgodnie z rozkazem, na ulice miasta. Na długiej prostej pociągnął powyżej setki i zdrowo nacisnął hamulec. Za pierwszym razem doświadczenie nie przyniosło efektu, ale za to druga próba doprowadziła do wyświetlenia na ekranie listy urządzeń, które już nie działają. Zgodnie z rozkazem mistrza, a także roztropną sugestią płynącą z ekranu (visit workshop) kierowca-oblatywacz wrócił do serwisu. Podłączony tester diagnostyczny wyssał z pamięci większości sterowników błędy komunikacji CAN. O tych błędach w zasadzie informował sam klient, mimo że nie miał zielonego pojęcia co to jest CAN.

Błędy potwierdzające wiodącą hipotezę serwisu były zapisane w pamięci gateway. Z analizy danych wynikało, że najpierw następowało zwarcie szyny H do masy i chwilowe zwarcie obu H i L. Katastrofa następowała, kiedy obie zwarte ze sobą szyny zwierały się ostatecznie z masą.

Hydrozagadka rozwiązana

Ponieważ progowo-dywanikowy kierunek badawczy nie przyniósł istotnych wyników, zastanawiano się co robić dalej. Strategia obmyślona przez mistrza zawierała się w następujących słowach: – Jak się nie znajdzie przypadkiem, to będziem całom pruć.

Młodsi mechanicy uśmiechali się porozumiewawczo. Stary majster nie wie, co mówi. Polonezy po korozji przekładał, to mu się wydaje, że to takie proste. W tym samochodzie jednak takie wybebeszanie to dwa tygodnie ( i to dla dwóch) nie wyjęte. Do tego po złożeniu na pewno coś nie będzie działać i trzeba będzie znowu rozbierać. Ratunek przyszedł całkiem niespodziewanie. Otóż jeden z doradców od paru lat studiował zaocznie na miejscowej politechnice. I coś tam mu zaczęło świtać, a swoją koncepcję przedstawił mistrzowi.

Zgodził się na sprawdzenie jego pomysłu mistrz, bo co to w końcu za problem unieść tył samochodu, a na przód lać wodę. Koszty żadne, kobyłki regulowane weźmie się z lakierni, a w razie niepowodzenia skompromituje się młody.

Doradca jednak się nie skompromitował, bo metoda się sprawdziła.

 3

Trzeba jasno sobie powiedzieć, że istota problemu była w istocie niezwykła. Otóż w opisywanym aucie nieszczelne zamontowana została szyba i z podszybia podczas deszczu kapała sobie woda. Jeśli pojazd stał poziomo lub przemieszczał się ze stałą prędkością, kapała ona pionowo i nic się nie działo. Krople wsiąkały w matę głuszącą, a później zebrana w niej woda powoli odparowywała.

Tu trzeba nadmienić, że nadmiar wody docierał aż do płyty podłogowej i jak na złość wyciekał w miejscu nieszczelnego osadzenia… rurki odprowadzającej wodę z parownika klimatyzacji. Dlatego też nie znaleziono wody podczas drobiazgowo przeprowadzonej inspekcji.

Do awarii dochodziło wtedy, gdy podczas mocniejszego hamowania, albo po pochyleniu samochodu w warsztacie, skapujące krople trafiały prosto w złącze CAN (jedno gniazdo) odpowiedzialne za sterowanie radiem. Wówczas to dochodziło w aucie do prawdziwego elektronicznego pandemonium.

Stanisław Trela

Zostaw Komentarz