Elektrozagadka Volvo

12 maj 2020

 

Awarie elektryczne zazwyczaj są łatwe do usunięcia, pod warunkiem, że najpierw znajdzie się ich konkretną przyczynę. To dla odmiany bywa często bardzo trudne.

 

Historia niniejsza jest przykładem, że na awarie samochodu należy patrzeć „holistycznie”, że posłużymy się ulubionym słowem używanym przez przedstawicieli różnych gałęzi tzw. medycyny alternatywnej. Chodzi mianowicie o to, iż awarie mogą występować stadnie, przy czym mają ze sobą związek, albo i nie. Wszystko to sprawia, że podczas diagnozowania niektórych przypadków można się kompletnie pogubić.

Po tym nieco sofistycznym wstępie przechodzimy do konkretów. Bohaterem tej oto opowieści jest Volvo S40 2.0d z 2006 roku, samochód dość popularny, a przez to w miarę „opanowany” przez niezależne warsztaty. Właścicielką pojazdu szwedzkiej niegdyś marki była niejaka pani Viola (przez „fał”), właścicielka salonu fryzjerskiego o bezpretensjonalnym wystroju, za to dość pretensjonalnej nazwie.

Rozrusznik kaputt

Wszystko zaczęło się od tego, że któregoś dnia auto pani Violi odmówiło posłuszeństwa i nie dało się uruchomić. Właścicielka Volvo przekręciła kluczyk w stacyjce i zamiast spodziewanego dźwięku kręcącego się rozrusznika, usłyszała – jak to sama oksymoronicznie stwierdziła – ciszę. Spod maski dobył się natomiast wątły dymek, który rozwiał się na wietrze.

Pani Viola zadzwoniła do męża, ten zaś, po rozeznaniu, jak się sprawy mają, wezwał elektryka samochodowego.

Przybyły na miejsce fachowiec uznał początkowo, że problemem jest niemoc akumulatora, bowiem podczas prób uruchomienia auta jedynym efektem było przygasanie kontrolek na desce rozdzielczej. Elektryk podłączył zatem urządzenie rozruchowe, sądząc, że w ten sposób ożywi Volvo. Jednak ta próba uruchomienia silnika spełzła na niczym. Rozrusznik ani drgnął. – Coś mi się zdaje, że rozrusznik szlag trafił – podzielił się swoimi podejrzeniami elektryk, obwąchując rzeczony podzespół niczym labrador najęty przez służby celne do wykrywania kontrabandy na lotnisku. – Śmierdzi spalenizną – wyjaśnił w odpowiedzi na zdziwione spojrzenie pani Violi, która przyglądała się pracy fachowca.

Elektryk rozebrał rozrusznik, by przekonać się, że jego stan jest w istocie opłakany. Widać było, że doszło do zwarcia uzwojenia, szczotkotrzymacz był zaś nadtopiony. Podzielił się następnie tymi spostrzeżeniami z panią Violą. Ponieważ użytkowniczka Volvo usłyszała słowo „szczotkotrzymacz” zapewne pierwszy raz w życiu i zupełnie nie wiedziała, co z faktu jego nadtopienia wynika, elektryk dodał, że rozrusznik nadaje się na szmelc i trzeba kupić drugi.

Tak więc Volvo zostało wzięte na lawetę i odwiezione do warsztatu elektrycznego. Zakupiono nowy, a mówiąc ściśle – regenerowany rozrusznik, który został zamontowany w miejsce uszkodzonego.

Dalej nie zapala

I kiedy już wydawało się, iż sprawa jest załatwiona, okazało się, że Volvo nadal nie ma najmniejszego zamiaru zapalić. Nowy rozrusznik też nie chciał kręcić.

Wtedy też elektryk samochodowy zdał sobie sprawę z tego, że dość banalna awaria ma swoje drugie, tajemne dno. Obawiał się przy tym, iż sprawa może dotyczyć również elektroniki, a ta dziedzina była dla niego puszczą dziewiczą. Postanowił jednak jeszcze sprawdzić to, czego do tej pory nie sprawdził, czyli kable dochodzące do akumulatora. Zauważył, że klema „plusowa” trzyma się „na słowo honoru”, jedynie dzięki zewnętrznej izolacji, bowiem przewód był w środku nadpalony. Prądu, który przepływał przez uszkodzony kabel starczało ledwie na zaświecenie kontrolek. Po przekręceniu kluczyka w stacyjce i gwałtownym zwiększeniu poboru prądu, kontrolki gasły, a przewód plusowy się nagrzewał. Elektryk naprawił uszkodzoną instalację i dokonał kolejnej próby uruchomienia silnika. Tym razem rozrusznik zaczął w końcu kręcić, a motor zaskoczył, jednak pojawiły się nowe kłopoty. Na desce rozdzielczej, niczym lampki na choince, rozbłysły bowiem różne kontrolki.

Elektryk doszedł do wniosku, że zwarcie w instalacji wygenerowało rozmaite błędy. Podłączył zatem do samochodu tester diagnostyczny i wykasował je, dzięki czemu kontrolki pogasły. Wszystkie z wyjątkiem jednej – ta od poduszek powietrznych świeciła dalej w najlepsze i za żadne skarby nie dawała się zgasić.

Po wielu próbach fachowiec postanowił się poddać i poprosić o pomoc kolegów. Tak oto Volvo trafiło do pewnego niezależnego, lecz dobrze wyposażonego warsztatu.

Może po dzwonie?

Sprawę Volvo przejął (aczkolwiek bez entuzjazmu, gdyż musiał oderwać się od innej roboty) młody i zdolny, a przy tym doświadczony elektromechanik. Poszukiwanie przyczyn awarii zaczął od rutynowej diagnozy komputerowej. W pamięci sterownika znalazł zapisane błędy dotyczące braku napięcia zasilania, uszkodzenia czujnika zderzeniowego, ewentualnie uszkodzenia samego sterownika. Taki stan mógł sugerować, że samochód brał niegdyś udział w jakiejś kolizji. Odpytana na tę okoliczność właścicielka zapewniła jednak, że poza obdrapaniem zderzaka na parkingu nie miała żadnych przygód i jeździ owym autem od nowości.

Elektromechanik ponowił wobec tego próby odblokowania sterownika, co wreszcie się powiodło. Błędy zostały skasowane i można było oddać auto. Dla pewności przeprowadzono jeszcze jazdę próbną. Wydawało się, że to czysta formalność, jednak Volvo wróciło do warsztatu z zapaloną kontrolką poduszki. Rozsierdzony elektromechanik zdążył już przekląć Volvo, Göteborg, skąd marka pochodzi, a nawet (o zgrozo!) samego Carolusa Gustavusa, i to nie tego, na którego w „Potopie” Roch Kowalski zamierzył się husarską kopią, ale obecnego miłościwie panującego w Szwecji monarchę.

Konieczne patroszenie

Tak czy siak, trzeba było sprawę wyjaśnić do końca. Elektromechanik ponownie podłączył do Volvo tester diagnostyczny. Tym razem znaleziono tylko jeden błąd – uszkodzenie czujnika zderzenia bocznego, prawego, tylnego. Oczywiście wymiana czujnika bez uzyskania pewności, że na pewno jest on uszkodzony nie miała sensu, dlatego elektromechanik dokonał pomiarów jego parametrów, które porównał z danymi zawartymi na karcie serwisowej. Okazało się, że czujnik jest sprawny, pozostało zatem dokładnie sprawdzić wiązkę elektryczną.

Wtyczka została wypięta ze sterownika, a kabelki zbadane multimetrem. Okazało się, że i tu jest wszystko w porządku. Sprawa stawała się coraz bardziej zawiła.

Nie pozostało nic innego, jak zdjąć wykładzinę podłogową, pod którą ukrywała się wiązka elektryczna wiodąca do sterownika poduszek powietrznych, a następnie centymetr po centymetrze zbadać owe kabelki.

W ten sposób dochodzimy do szczęśliwego finału. Po wypatroszeniu wykładziny przyczyna nawracającego błędu czujnika poduszki została odnaleziona. Okazało się, że ktoś wcześniej majstrował przy wiązce. Stare, uszkodzone przewody zostały wycięte, a w ich miejsce poprowadzono nowe, tyle że…

… nowe kable nie były splecione w skrętkę. Powodowało to zakłócenia, które generowały powracający błąd.

Wojciech Słojewski, Wocar

 

Zostaw Komentarz