Gdzie się podłączyć, czyli elektromobilność bez ładowarki
Kilka miesięcy temu pisaliśmy, że nasz rząd, bohatersko zaangażowany w realizację idei upowszechnienia elektromobilności, powinien dopłacać nie tylko do zakupu elektrycznego samochodu, ale również willi na przedmieściu w komplecie, żeby właściciele elektryków mieli gdzie swoje pojazdy ładować.
„Dziennik Gazeta Prawna” przeprowadził niedawno ćwiczenie, którego konkluzja jest następująca: mieszkańcy bloków zaprojektowanych przed 2019 rokiem, kiedy jeszcze nie obowiązywał przepis nakładający na projektantów budynków konieczność zapewnienia odpowiedniej instalacji elektrycznej w garażach, przystosowanej do ładowania elektrycznych pojazdów, są zdani wyłącznie na publiczne stacje ładowania. To zaś oznacza krążenie samochodem w poszukiwaniu wolnego stanowiska i znacznie wyższe koszty, przez co sens ekonomiczny zakupu elektrycznego auta – czy to narodowego, czy z importu – jest żaden.
Mieszkańcy bloków z garażami bez instalacji mogą teoretycznie, o ile rzecz jasna mają wykupione miejsce postojowe, wystarać się o przyłącze. To oznacza jednak nie tylko koszty, ale i pokonanie różnych przeszkód administracyjnych. Najpierw trzeba złożyć wniosek do zarządcy nieruchomości o zlecenie ekspertyzy, która wyjaśni, czy takie przyłącze w ogóle można zamontować. Deweloperzy oszczędzają bowiem na czym się da, więc zazwyczaj instalacja elektryczna w budynkach projektowana jest z minimalnym tylko zapasem. Wtedy wykonanie przyłącza jest niemożliwe, bo groziłoby przeciążeniem i pożarem. Grubsze przeróbki instalacji kosztują czapkę pieniędzy i na dokładkę wymagają zgody wspólnoty. Mieszkańcy budynków uznanych za zabytkowe, będą jeszcze musieli dodatkowo wystąpić o zgodę konserwatora zabytków.
No dobrze, skoro nie możemy ładować samochodu elektrycznego w garażu pod blokiem (kwestią tego, ilu obywateli ma własne miejsce w garażu na razie nie będziemy się zajmować), to może korzystajmy z publicznych stacji? Tu przypomina się historyczny bon mot o zastąpieniu brakującego chleba ciastkami. Otóż w całej Polsce jest około 1500 stacji ładowania, co razem daje niespełna 3 tysiące wtyczek. A że ładowanie do pełna samochodowej baterii trwa nawet i kilka godzin, a zimą zapas prądu w elektryku trzeba uzupełniać praktycznie codziennie, to nie trzeba wielkiej fantazji, by wyobrazić sobie awantury, chryje i draki przy tych nielicznych słupkach, jeśli rządowy plan wprowadzenia powszechnej elektromobilności się powiedzie. Do tego prąd na komercyjnych stacjach jest znacznie droższy niż ten w domu i przejechanie 100 km samochodem naładowanym na stacji publicznej wyniesie użytkownika elektryka co najmniej czterdzieści zł, czyli mniej więcej tyle co kierowcę samochodu na benzynę. To co to jest za interes? – zapytałby przytomnie Kuba Goldberg z kultowego skeczu pt. „Sęk”.
Nasi wizjonerzy ujrzeli kiedyś w proroczym przebłysku milion elektrycznych samochodów w 2025 roku. Na razie jest ich co prawda niecałe 30 tysięcy, ale zaraz ruszy wycinka lasu pod fabrykę, więc baczność, uwaga!
My też mamy wizję, a właściwie reminiscencję. W kryzysowych latach 80. po deficytową benzynę stało się nawet w kilometrowych kolejkach. Nieliczni farciarze, którzy mieli diesle, kupowali paliwo nie dość, że bez kolejki, to jeszcze bez kartek. Być może dożyjemy czasów, że ogonki będą się ustawiać do stacji ładowania, a kierowcy starych samochodów z silnikami spalinowymi będą podjeżdżać do dystrybutorów bez kolejki. No, chyba że Bruksela już całkiem ich zakaże.