Mistrz ekologii z FSO
Lipcowy weekend w rozleniwionej kanikułą Warszawie, na ulicach pustawo i nagle na skrzyżowaniu pojawił się on – przybysz z przeszłości, na widok którego przechodnie stawali jak wryci, a kierowcy pospolitych suvów mrugali z niedowierzaniem. Najprawdziwszy, oryginalny, cudowny – Polski Fiat 125p w kolorze bahama yellow, na oko egzemplarz co najmniej z początku lat 80., o czym świadczył fiatowski znaczek na masce. Wóz utrzymany był idealnie, bez najmniejszego śladu rdzy, do tego miał oryginalne dekle na kołach. Słowem, ujrzeliśmy wspaniały zabytek naszej biedniusiej polskiej motoryzacji.
Jeśli jednak ktoś pomyślał, że żółtym PF 125p podążał jakiś kolekcjoner, a samochód miał również żółte tablice rejestracyjne, to spieszymy zapewnić, że nic z tych rzeczy. Fiacisko nosiło najprawdziwsze czarne blachy i pewnie jest jednym z nielicznych samochodów zarejestrowanych jeszcze w czasach Polski Ludowej, który wciąż istnieje, a nie tylko figuruje jako nieaktualny zapis w bazie CEPiK.
Za kierownicą siedział starszy pan w białej, płóciennej czapeczce z wyhaftowanym znaczkiem PTTK, towarzyszyła mu zaś dama w kwiecistej sukience i słomkowym kapelusiku. Para zapewne wybierała się na piknik za miasto, a nam, z zachwytem obserwującym tę scenkę rodzajową, przypomniał się uroczy i zabawny film Janusza Kondratiuka „Jak zdobyć pieniądze, kobietę i sławę” z 1969 roku, w którym na piknik wybierają się starym automobilem Krzysztof Litwin i młodziutka, prześliczna Ewa Szykulska.
No ale do rzeczy, bo wakacje wakacjami, a morał motoryzacyjny jakiś być musi. Otóż nasza samozwańcza kapituła ogłasza zwycięzców zorganizowanego ad hoc konkursu „Motoryzacyjny Mistrz Ekologii”. Laureatami zostali wspomniani starsi państwo i ich wspaniały „duży fiat”. Co prawda nie spełnia on żadnej normy Euro, ale za to, jak go socjalistyczna fabryka wyprodukowała, tak sobie jeździ od 40 lat, zapewne z rzadka, sądząc po jego nienagannym stanie. Tak zwany ślad węglowy, który po sobie zostawi, wziąwszy pod uwagę produkcję, emisję dwutlenku w spalinach, wreszcie utylizację (mamy nadzieję, że to cudeńko nigdy nie trafi do żadnej stacji demontażu pojazdów), jest w przeliczeniu na lata eksploatacji tak skromny, że dwutonowa Tesla z baterią wyprodukowaną z deficytowych surowców wypruwanych gdzieś spod ziemi, może naszemu fiaciorowi najwyżej zatrąbić. I to z szacunkiem!