Nagłe zasłabnięcia Astry

16 wrz 2013

Przyczyny awarii mogą być różne. Czasem są one tak zaskakujące, że ich zdiagnozowanie wymaga łutu szczęścia. Gorzej jak go zabraknie. Wówczas naprawa zamienia się w serial, którego końca nie może się doczekać ani klient, ani warsztat.

 

Najbardziej lubiane przez każdy warsztat awarie to takie, których przyczyny widać od razu. Wiadomo, że jak się coś urwało, to trzeba to coś wymienić na nowe. Robota rutynowa, auto wydane, klient zadowolony, faktura wystawiona. Gorzej, jeśli użytkownik skarży się na niesprawność, która za nic nie chce się ujawnić w warsztacie. Nie bardzo wówczas wiadomo, co robić. Z jednej strony nie wypada zbyć klienta, bo prawdopodobnie już nigdy do nas nie wróci, z drugiej zaś przyjmowanie zleceń typu: samochód się psuje, ale tylko czasem i nie wiadomo dlaczego, oznacza wkroczenie na niebezpieczną ścieżkę prowadzącą w gąszcz domniemań, z którego ciężko będzie się wyplątać. O tym właśnie opowiada ta najprawdziwsza na świecie historia.

Sam się psuje, sam naprawia

Któregoś dnia do warsztatu przyjechała pani Zofia. Dama owa była stałą klientką i korzystała z usług serwisu od wielu lat, powierzając mu swoje kolejne samochody. Tym razem przyprowadziła niedawno nabyty wehikuł. Był to zadbany Opel Astra, kupiony z drugiej ręki. Niestety samochód od razu zaczął właścicielce płatać figle. Co jakiś czas auto zupełnie bez dania racji traciło moc i ledwo jechało. Po wyłączeniu silnika, pozostawieniu samochodu nie niepokojonego przez godzinę i ponownym jego uruchomieniu okazywało się, że Astra odzyskiwała dawny wigor i jeździła jak gdyby nigdy nic – do następnego zasłabnięcia. Poddana szczegółowemu wywiadowi pani Zofia wyznała również, że lampka check engine, czyli „taki żółty kranik” na desce rozdzielczej, owszem zapalała się, ale czasem, a później sama gasła. Na ogół też samochód zaczynał się biesić po dłuższej jeździe.

Wszystko to brzmiało cokolwiek dziwnie. Pierwszym, oczywistym krokiem podjętym przez warsztat było zasięgnięcie informacji u źródła, czyli sprawdzenie zawartości pamięci błędów w sterowniku. Podłączony tester diagnostyczny wykazał jednakowoż, że sterownik nie ma absolutnie nic do powiedzenia. Pamięć błędów była czysta jak łza. Już wtedy mechanicy zaczęli podejrzewać, że awaria jest z gatunku tych, które nie zostały przewidziane przez speców odpowiedzialnych za stworzenie programu autodiagnostycznego. Krótko mówiąc, przeczuwali, że czeka ich mozolna dłubanina, w dodatku bez gwarancji odniesienia końcowego sukcesu.

Ponieważ nie bardzo wiadomo było od czego zacząć poszukiwania, a w ogóle to wszystkie stanowiska w warsztacie były chwilowo zajęte przez rozgrzebane auta, umówiono się więc z panią Zofią, że kiedy jej Opel zasłabnie po raz kolejny, to wtedy przyjedzie ona od razu do warsztatu.

 Na początek standard

No i kilka dni później pani Zofia zawitała do warsztatu po raz kolejny. – Znów to samo – oświadczyła mechanikom. – Stałam właśnie w korku, kiedy samochód się zepsuł. Jakoś dojechałam nim do pracy, zostawiłam na parkingu, a po pracy od razu przyjechałam do was – wyznała pani Zofia.

Okazało się również, że samochód jak na złość odzyskał wigor po kilkugodzinnym postoju i przyturlał się do warsztatu bez najmniejszych problemów. Tak jakby mu nic nie dolegało.

Mechanicy westchnęli i popatrzyli po sobie, cóż było robić… Wzięto zatem Astrę ponownie na spytki podłączając do niej tester diagnostyczny. I tym razem sterownik nie miał nic do powiedzenia – w pamięci błędów panowała niczym niezmącona pustka.

Ponowne odesłanie klientki z kwitkiem byłoby już prawdziwym blamażem dla warsztatu, więc mechanicy (odpowiednio zmotywowani przez szefa) wzięli się raźno do roboty i rozpoczęli poszukiwanie przyczyn nagłych zasłabnięć Astry.

Sprawdzono zatem ciśnienie paliwa – było jak najbardziej w porządku. Na wszelki wypadek wymieniono przy okazji filtr – to nie majątek, a zresztą i tak pora go było wymienić. Losy filtra podzieliły również przewody zapłonowe, które wyglądały już cokolwiek staro, a i właścicielka samochodu nie potrafiła powiedzieć, kiedy były ostatnio wymieniane. Założono również nowe świece zapłonowe kierując się dokładnie tymi samymi przesłankami, co przy wymianie filtra i kabli.

Samochód oddano pani Zofii, którą pożegnano z nadzieją, że w najbliższym czasie nie będzie okazji się z nią spotkać. Oczywiście była to nadzieja najzupełniej płonna.

 Dramatu akt trzeci

Tym razem właścicielka słabującego z nieznanych przyczyn auta pojawiła się w warsztacie dwa dni później. Właściwie miała ochotę zjawić się już nazajutrz, ale nie starczyło jej czasu. Otóż przeklęte auto, nic nie robiąc sobie z poczynionych wymian, zasłabło już następnego dnia. Pozostawione w spokoju na parę godzin, odzyskało jednak sprawność. I owej sprawności nie tracąc dojechało sobie po raz kolejny do warsztatu. Krótko mówiąc – klasyczne „neverending story” trwało nadal.

2I tym razem, no bo jakby inaczej, podłączono Astrę do diagnostycznego komputera. Czynność ta właściwie miała charakter rytualny, bowiem już nikt nie spodziewał się, że sterownik powie coś nowego, a nawet, że powie cokolwiek. Istotnie w pamięci nie było żadnych błędów.

Kontynuowano zatem prowadzoną po omacku diagnostykę, która jest koszmarem każdego mechanika. Podejrzenie o okresowe powodowanie awarii padło na aparat zapłonowy. Został on więc dokładnie skontrolowany. Wymieniono też profilaktycznie czujnik Halla.

Następnie mechanicy dokładnie obejrzeli układ dolotowy, by wykluczyć przypuszczenie, że coś się w nim co jakiś czas z niewiadomych przyczyn rozszczelnia dając „lewe powietrze”. I ten trop wiódł jednak donikąd. Komuś przyszło do głowy, by sprawdzić układ wydechowy, konkretnie zaś katalizator, który być może się sam zatyka i odtyka. Istotnie, katalizator wyglądał marnie, więc postanowiono go wymienić. Na koniec sprawdzono jeszcze w Astrze ciśnienie sprężania, bo i to można było jeszcze zrobić na zasadzie osłuchania pacjenta, co jak wiadomo czynione jest przez lekarzy rutynowo, niezależnie od tego, na co się pacjent uskarża. Ciśnienie sprężania było bez zarzutu i wszystko wskazywało na to, że silnik jest w dobrej kondycji, nie licząc owych – diabli nadali – niczym nie wytłumaczalnych zasłabnięć.

Samochód wydano klientce zastrzegając wszelako, że nie ma pewności, czy przyczyny awarii zostały usunięte. – Przyznam, że tak dziwacznego przypadku dawno nie mieliśmy – powiedział pani Zofii szef warsztatu, który na chwilę przejął obowiązki recepcjonisty, by nadać sprawie odpowiednią rangę i utwierdzić klientkę w przekonaniu, że nie jest lekceważona, a trudności z usunięciem awarii wynikają nie ze złej woli mechaników, lecz niezwykłego oporu materii.

 Wiekopomny objazd

Istotnie opór materii był, i to coraz większy. Jak łatwo się domyślić Astra kolejny raz pojawiła się w warsztacie. Samochód znów przyjechał bez jakichkolwiek problemów, pomimo że pani Zofia przysięgała, iż jeszcze kilka godzin temu zaniemógł i ledwo się toczył. Szczerze powiedziawszy, mechanicy coraz bardziej zaczynali podejrzewać, że interwencji wymaga nie auto, lecz jego właścicielka, którą najwyraźniej prześladują jakieś omamy i natręctwa.

Tak czy owak, wysiłki diagnostyczne były kontynuowane. Tym razem kontrola wtryskiwacza w jednopunktowym układzie wtryskowym wykryła, że powoli dożywa on swych dni. Kurczowo więc uchwycono się nadziei, iż to ten element jest

winien i po jego wymianie cała historia dobrnie wreszcie do tak długo oczekiwanego szczęśliwego finału. Założono zatem nowy wtryskiwacz, po czym nauczony doświadczeniem szef warsztatu zdecydował, że zanim samochód zostanie wydany klientce, jeden z mechaników pojeździ nim nieco dłużej niż zwykle.

Użeranie się z Astrą trwałoby pewnie jeszcze całe tygodnie, gdyby nie pewien zbieg okoliczności. Oto bowiem mechanik, który jechał pechowym autem z domu do pracy, natknął się na gigantyczny korek spowodowany kraksą. Wyglądało na to, że droga zablokowana będzie przez kilka godzin, postanowił zatem spróbować jakiegoś objazdu. Tym samym Astra wyruszyła w nieplanowaną, około czterdziestokilometrową trasę bocznymi szosami. I właśnie podczas tej podróży samochód niespodziewanie i uroczyście odmówił posłuszeństwa. Wszystko wyglądało dokładnie tak, jak to referowała pani Zofia. Auto nagle straciło moc, a na panelu kontrolek rozjarzył się żółtym światłem ów, jak to zgrabnie ujęła użytkowniczka, żółty „kranik”, czyli lampka check engine zachęcająca, a jakże, do wizyty w serwisie. Prowadzący Astrę mechanik ledwo się dowlókł do warsztatu, z trudem wyprzedzając po drodze babuleńkę-rowerzystkę transportującą bańkę jagód zawieszoną na kierownicy.

W warsztacie po krótkim konsylium uznano, że najprawdopodobniej całe zło tkwi w samym sterowniku. Postanowiono więc wyciągnąć go z samochodu i zmierzyć wartości bezpośrednio na wtyczce. Wtedy to mechanik próbujący wymontować sterownik zawył nagle. I to bynajmniej nie z radości spowodowanej doniosłym odkryciem. Po prostu oparzył się w rękę. Obudowa sterownika była bowiem tak rozgrzana, że można było na niej usmażyć jajko. Tajemnica gnębionej przez nagłe zapaści Astry została tym samym odkryta. Sterownik nagrzewał się i po dłuższej jeździe jego procesor po prostu dostawał kota.

Tu dochodzimy do clou całej opowieści. Ustalono bowiem, że sterownik jest jak najbardziej sprawny, a powodem jego nagrzewania, a zarazem bezpośrednią przyczyną uporczywej awarii był…

Fot. Rudolf Stricker/Wikipedia

… niewłaściwy przekaźnik pompy paliwowej sąsiadujący ze sterownikiem, a założony zapewne w trakcie jakiejś wcześniejszej naprawy samochodu, najprawdopodobniej blacharskiej. To właśnie on grzał się jak najęty, doprowadzając po dłuższym czasie do przegrzania sterownika.

Wojciech Słojewski
Wocar

Zostaw Komentarz