NiepRAVdopodobny błąd

13 sie 2019

Zdarza się, że mechanik musi zmagać się z problemami, które sam sobie stworzył. Ani to przyjemne, ani roztropne, tym bardziej, kiedy owych kłopotów można było łatwo uniknąć.

„Świeżość, świeżość, świeżość! – oto co powinno stanowić dewizę każdego bufetowego” – tymi słowy w cudownej powieści Bułhakowa profesor czarnej magii pouczał Andrieja Fokicza, prowadzącego bufet w moskiewskim teatrze „Varietes”. Tłumaczył mu przy tym, że zielona bryndza nie istnieje, podobnie jak „druga świeżość”, która może być tylko jedna – pierwsza i zarazem ostatnia. Trawestując ten cytat, moglibyśmy zawołać: staranność, staranność, staranność – oto dewiza dobrego mechanika! Zaniechanie, niedokładność, montaż „na chybcika” to często przyczyna poważnych kłopotów. Zaoszczędzone pół godziny podczas montażu często mści się tygodniem diagnostycznych dociekań, stresem, pretensjami klienta, a nawet, o zgrozo!, utratą wiary we własne możliwości.

Pod opieką żony

Pan Marcin, właściciel firmy zajmującej się serwisem urządzeń chłodniczych, kupił sobie w 2005 roku Toyotę RAV4. Zgrabny, niewielki SUV z dwulitrowym dieslem zapewniał komfortową jazdę i po mieście i w trasie, a jego walory szczególnie przydawały się podczas rodzinnych wyjazdów na narty. Wysoki prześwit i napęd na cztery koła pozwalały „ravce” dojechać tam, gdzie zwykłe samochody osobowe nie dawały sobie rady.

Toyota jeździła bezawaryjnie przez całe lata i zapewne niezawodnie pełniłaby swoją służbę dalej, gdyby nie żona pana Marcina, która została z autem sama na dwa tygodnie, kiedy to jej mąż zmuszony był jechać na drugi koniec kraju celem przeprowadzenia montażu jakichś instalacji w firmie zajmującej się przetwórstwem owocowo-warzywnym. Podczas gdy pan Marcin zajęty był pracą, jego żona intensywnie eksploatowała samochód, jeżdżąc nie tylko po mieście, ale również zapuszczając się w teren, konkretnie zaś na działkę znajomych pod Wyszkowem. W trakcie takiej właśnie ekskursji pani Elwira przeceniła nieco dzielność terenową SUV-a i podczas jazdy wyboistą drogą przydzwoniła miską olejową w polny kamień.

Gdyby przydarzyło się to panu Marcinowi, zapewne samochód przeżyłby tę przygodę, jednak pani Elwiry nie niepokoiły tłuste plamy, które zostawały pod parkującą Toyotą. Ba! Nie zaalarmowała jej nawet czerwona lampka, która po kilku dniach rozjarzyła się na desce rozdzielczej.

Jakiś czas później, kiedy pan Marcin relacjonował sprawę w warsztacie, nie omieszkał był zacytować jejmości, która wyznała: „Zapaliła się taka czerwona lampka z sosjerką, ale samochód jeździł. Ale dwa dni później, kiedy jechałam do Teresy, coś zaczęło zgrzytać i samochód stanął”. Mechanicy pokiwali głowami, a jeden dodał przy tym jakąś uwagę, której jednak nie będziemy przytaczać w obawie przed napiętnowaniem przez panie feministki.

Niemoc po wymianie

Ustalono, że naprawa silnika jest przedsięwzięciem kompletnie nieopłacalnym i lepiej kupić używany tzw. short block, czyli blok silnika z wałem korbowym i tłokami, bez głowicy i całego osprzętu. Zlecenie na zakup złożono w pewnej niezależnej firmie, która deklarowała specjalizację w obsłudze samochodów marek japońskich, a swój rynkowy wizerunek podkreślała logo, którego główny element graficzny stanowiła katana, czyli japoński miecz, jakiego przed wiekami używali samuraje.

Stosowny podzespół zakupiono, jego wymiana poszła całkiem gładko, aż wreszcie nastąpił długo oczekiwany moment ponownego uruchomienia Toyoty. Silnik odpalił, ale już na pierwszy „rzut ucha” słychać było, że pracuje on coś niezdrowo. Wówczas to nastąpiła pierwsza próbna jazda, która ujawniła straszną prawdę. „Ravkę” ogarnęła całkowita niemoc. Zwinne niegdyś auto ledwie się toczyło po prostej, a podjazd pod wzniesienie okazał się wyzwaniem ponad jego wątłe siły. Mechanicy ze strachem w oczach spojrzeli po sobie. Pierwszą myśl, jaka przyszła im do głowy, da się streścić następująco: obrabowali, do nędzy przywiedli. Winni są niezawodnie ci, którzy wcisnęli im jakiegoś zdechlaka, którego zachwalali, twierdząc, że jest „mało jeżdżony”. Jednak podczas rozmowy telefonicznej kontrahent zaklinał się, że podzespół pochodził z auta, któremu do samego końca nie brakowało mocy, czego zresztą dowodzi fakt, że właśnie z powodu zbyt szybkiej jazdy pojazd wypadł z drogi i dachował.

Poszukiwany, poszukiwana

No tak, trudno przypuszczać, żeby dachowanie mogło short blockowi zaszkodzić… Zaczęto więc dociekać, co też działa nie tak. Najpierw sprawdzono, czy rozrząd jest aby na pewno dobrze ustawiony, następnie skontrolowano pamięć błędów, bo auto wchodziło w tryb awaryjny. Wtedy to tester zameldował o zbyt niskim ciśnieniu doładowania. Jeden z mechaników pacnął się energicznie dłonią w czoło. – Turbina! Zapomnieliśmy o turbinie. Przecież ona też jest smarowana olejem z obiegu. Ciśnienia w układzie nie było i pewnie ją szlag trafił – zawołał. Tak, była to niewątpliwie słuszna myśl. Turbosprężarkę zatem wymontowano i powierzono specjalistom od regeneracji. Część wróciła po tygodniu. Wszystko złożono z powrotem do kupy i przeprowadzono próbną jazdę. Okazało się jednak, że cała operacja niewiele pomogła. Toyota ruszała, że zacytujemy poetę, „jak żółw ociężale”, ale w przeciwieństwie do lokomotywy, ani myślała się rozpędzać. Z maszyną z wiersza Tuwima łączyło ją natomiast to, że kopciła niemiłosiernie.

Test komputerowy tylko pogłębił konsternację mechaników. W pamięci sterownika dalej zapisywał się błąd zbyt niskiego ciśnienia doładowania, do tego nieprawdopodobny był sygnał przepływomierza, a regulacja dawki poza zakresem. Kolejnym desperackim krokiem była wymiana rzeczonego przepływomierza. – No i w p… I cały nasz misterny plan też w p… – westchnął mechanik, wypowiadając kultową kwestię „Siary” z „Killerów 2-óch”, kiedy podczas kolejnej jazdy próbnej, okazało się, że wymiana nic nie dała.

W kuferku z pomysłami widać już było dno, tymczasem właściciel samochodu co dzień wydzwaniał i pytał o postępy w pracach, wykazując przy tym coraz większe zniecierpliwienie. W końcu postanowiono więc udać się z autem do kolegów po fachu z prośbą o zdiagnozowanie usterki. I tak „ravka” trafiła do pewnego niezależnego, ale dobrze wyposażonego serwisu.

Szczęśliwy finał

Koledzy, pomóżcie – zawołali zrozpaczeni fachowcy, którzy przywieźli na lawecie pechowe auto. Postanowiono rzucić konkurencji koło ratunkowe i wzięto Toyotę na warsztat. Ponieważ cały dzień drobiazgowego analizowania i jazd próbnych nie przyniósł odpowiedzi na pytanie, co trapi „ravkę”, zdecydowano się na badanie inwazyjne. Wymontowano otóż wtryskiwacze, żeby sprawdzić jakość rozpylania, pojawiły się bowiem obawy, że podczas montażu układu zasilania w warsztacie, który robił przekładkę, nie dochowano zasady sterylnej czystości. Trafienie było celne, bowiem podczas badania wypłukano z raila nieco brudu. I kiedy już miano złożyć wszystko z powrotem, mechanik zajrzał jeszcze tu i ówdzie, po czym oświadczył z niezachwianą pewnością. „Szefie, znalazłem prawdziwą przyczynę kłopotów”. 

Wykrył on otóż, że przyczyną niedomagań silnika było zaniedbanie mechanika, który uzbrajał short block, polegające na pozostawieniu w gniazdach wtryskiwaczy starych podkładek uszczelniających i zamontowaniu wtryskiwaczy z drugim kompletem podkładek. Praktyka wskazuje, że nawet wyjęcie starych podkładek i montaż nowych, lecz o nie właściwej grubości może skutkować dymieniem silnika i utratą mocy.

Wojciech Słojewski, Wocar

Zostaw Komentarz