O aucie, co się bało wody

24 wrz 2013

Niektóre awarie mają całkiem prozaiczne przyczyny, co wcale nie oznacza, że ich odkrycie jest proste. Niekiedy potrzeba na to… kilka lat.

Pewnego dnia do dużego, niezależnego warsztatu zupełnie świeżym Fordem Fusion przybyła klientka. Poprosiła o wymianę żarówki, a przy okazji wspomniała, że na desce rozdzielczej co jakiś czas zapala się żółta lampka check engine, czemu towarzyszy dziwne zachowanie samochodu. Wspomniała, że sytuacja taka trwa już od dawna i w autoryzowanym serwisie nie potrafili sobie z tym poradzić. Tak oto zapowiedziana wizyta związana z banalną wymianą żarówki niespodziewanie przerodziła się w ciekawy przypadek diagnostyczny, który trafił na naszą listę nietypowych awarii.

Nowy z salonu

Pani Ewelina, właścicielka Forda opowiedziała ze szczegółami historię awarii swojego samochodu, nie szczędząc szczegółów technicznych (które o dziwo doskonale pamiętała), a także tych bardziej obyczajowych.
Jak wspominała, decyzja o zakupie nowego samochodu podyktowana była rozmaitymi awariami, które przytrafiały się jej poprzedniemu, mocno już leciwemu wehikułowi. Pani Ewelina była nimi całkiem udręczona. Pomijając już nawet to, że wysłużony wóz musiał regularnie meldować się w warsztacie, co znacząco zwiększało koszty jego eksploatacji, to na dokładkę zazwyczaj odmawiał posłuszeństwa akurat wtedy, kiedy okoliczności były ku temu najmniej sprzyjające. A to nie chciał zapalić, kiedy trzeba było zawieźć dziecko do lekarza, to znów zaniemógł w drodze na wakacje trzy kilometry za Mławą. Tu należy się wyjaśnienie, że właśnie po tym incydencie, który skończył się przymusową podróżą nad morze zatłoczonym pociągiem TLK, pani Ewelina ostatecznie postanowiła pożegnać się ze starym samochodem i jak najszybciej kupić nowy.
Początkowo chciała nabyć auto z drugiej ręki, jednak po rozmowie ze znajomymi, którzy opowiedzieli zestaw z życia wziętych a budzących grozę historii o pułapkach czyhających na naiwnych nabywców używanych pojazdów, zdecydowała się wziąć kredyt i kupić samochód w salonie.
Wybór padł na Forda Fusion – niewielki, lecz wygodny samochód, w sam raz nadający się do codziennej jazdy po mieście, którym bez problemu da się również pojechać na wakacje. Auto miało być ekonomiczne, dlatego pani Ewelina zdecydowała się na wersję z silnikiem wysokoprężnym 1.4 TDCi.
Kordialnie uśmiechnięty sprzedawca, dopełniwszy wszystkich formalności, uroczyście wręczył nabywczyni kluczyki i przy okazji zarekomendował działającą przy salonie autoryzowaną stację obsługi – oczywiście do okresowych przeglądów jedynie, bo przecież nowiutki samochód nie będzie potrzebował żadnych poważniejszych napraw jeszcze przez parę ładnych lat – zapewnił szczęśliwą klientkę.

Szybki kres niezawodności

Samochód istotnie był niezawodny, jednakowoż tylko przez pierwsze trzy wiosny. Kolejne trzy lata użytkowania Forda przypominały zaś udrękę, jakiej pani Ewelina doświadczyła jeżdżąc starym autem, które jednak miało wielokrotnie większy przebieg i pochodziło z innej epoki motoryzacyjnej. Oto któregoś dnia na desce rozdzielczej rozbłysła pomarańczowym światełkiem kontrolka check engine, a auto nagle straciło ochotę do jazdy, przestając reagować na pedał przyspieszenia. Krótko mówiąc przeszło w stan awaryjny.
Pani Ewelina, przeklinając zły los, ledwie dojechała do domu, zaś nazajutrz postanowiła wybrać się serwisu. W pierwszej chwili chciała zamówić lawetę, lecz gdy dowiedziała się, ile ta przyjemność będzie ją kosztowała, uznała, że jakoś sama dowlecze się do serwisu słabującym samochodem. Kiedy jednak uruchomiła auto, okazało się, że lampka check engine już nie świeci, a samochód działa bez zarzutu. Bez najmniejszych problemów dojechała do autoryzowanej stacji obsługi.
Na recepcji, pani Ewelina wyłuszczyła sympatycznemu doradcy serwisowemu co i jak, po czym pozostawiła samochód, uzyskując na pożegnanie obietnicę, że jak już będzie wiadomo, co się z autem dzieje, doradca od razu się z nią skontaktuje.
Telefon zadzwonił jeszcze tego samego dnia. Doradca powiedział, że komputer diagnostyczny nie znalazł żadnych błędów w pamięci sterownika silnika, a i oględziny przeprowadzone przez mechanika nie wykryły żadnych nieprawidłowości. Dlatego też serwis proponuje, żeby pani Ewelina zabrała samochód i przyjechała z powrotem kiedy sytuacja się powtórzy, co – miejmy nadzieję (powiedział nieco nieszczerze doradca) nie nastąpi.

Wszystko przez deszcz

Jak łatwo się domyślić, sytuacja powtórzyła się i to stosunkowo szybko. Kilka dni później Ford ponownie odmówił posłuszeństwa. Pani Ewelina wracała akurat z pracy do domu, kiedy nagle z ołowianego nieba lunął deszcz, a ulica po chwili zamieniła się w potok. W pewnym momencie samochód szarpnął, silnik zakrztusił się i zgasł, a Ford stanął na środku jezdni, od razu powodując korek. Pani Ewelina przytomnie włączyła światła awaryjne, a następnie próbowała uruchomić pojazd. Udało się to bodaj za dziesiątym razem, z tym że samochód nie reagował na pedał gazu, a pomarańczowe światełko oznajmiało, że doszło do awarii. Klnąc na czym świat stoi, właścicielka dojechała pomalutku do domu, narażając się przy okazji na trąbienie innych kierowców urągających „babie za kierownicą”.
Tego dnia pani Ewelina skojarzyła również, że za każdym razem awarii towarzyszył deszcz, zatem szwankowanie samochodu musi mieć związek z wodą. Spostrzeżeniem tym podzieliła się ze wspomnianym już doradcą serwisowym, kiedy po raz kolejny przyjechała do autoryzowanej stacji obsługi. Tu nadmienić trzeba, że i tym razem samochód dojechał do serwisu bez problemów, bo kiedy ulice obeschły, awaria ustąpiła samoczynnie. I tym razem do Forda podłączono tester diagnostyczny, bezskutecznie starając się znaleźć w pamięci sterownika zapis, który rzuciłby światło na przyczyny awarii.
Jednak tym razem mechanicy nie poprzestali na zbadaniu auta testerem, ale postanowili również przyjrzeć się plastikowej osłonie silnika, sądząc, że to właśnie ona ponosi winę za awarię, nie chroniąc w wystarczający sposób instalacji elektrycznej przed wodą. Coś tam poprawiono, zalepiono znalezione pęknięcie, a następnie auto wydano pani Ewelinie, życząc jej niezawodnej eksploatacji.

Coś trzeba wymienić

Życzenie nie spełniło się jednak, ponieważ kolejna ulewa sprawiła, że scenariusz awarii powtórzył się co do joty: pomarańczowa lampka, nagłe zasłabnięcie auta, dowleczenie się w trybie awaryjnym do domu, wreszcie wizyta następnego dnia w serwisie.
Jak na złość, samochód znów odzyskał sprawność, a kiedy już dojechał do warsztatu, tradycyjnie już podłączono doń tester diagnostyczny, który (również tradycyjnie) nic wniósł do sprawy. Mechanicy zebrali się na małym konsylium, podczas którego uradzili, że prawdopodobnie winny jest czujnik położenia wału. Wymieniono go zatem, licząc, że być może udało się trafić. Awaria stawała się coraz bardziej kłopotliwa, bowiem zniecierpliwiona bezradnością serwisu pani Ewelina głośno zastanawiała się już nad wysmażeniem sążnistej epistoły skierowanej do centrali importera, w której miała zamiar opisać szczegóły awarii oraz zawód jaki sprawiła jej niemoc autoryzowanej stacji obsługi. Niepokój udzielił się już szefowi serwisu, który przewidywał, że zaalarmowana przez klientkę centrala zacznie się domagać od niego wyjaśnień. Wzięci przez pryncypała na spytki mechanicy streścili historię awarii, dodając jednak swoją opinię, zresztą zupełnie nieuprawnioną, na temat stanu emocjonalnego pani Eweliny, która z nękania mechaników i zgłaszania awarii istniejącej najpewniej wyłącznie w jej umyśle najprawdopodobniej czerpie jakąś perwersyjną przyjemność. Tu chcielibyśmy zauważyć, że słowa poświęcone pani Ewelinie były mniej zawoalowane i miały zdecydowanie bardziej „żołnierski charakter”.

Wreszcie jest błąd

Zwrot akcji nastąpił kilka tygodni później przy okazji kolejnej ulewy, kiedy samochód znów nawalił. Tym razem pani Ewelina roztropnie pojechała powolutku od razu do serwisu, nie zważając na trąbienie i złe miny pozostałych uczestników ruchu. Dociągnąwszy resztką sił na miejsce od razu wtargnęła (to słowo chyba najlepiej oddaje stan rzeczy) na recepcję i wyraźnie wzburzona zażądała od serwisu postawienia trafnej diagnozy dotyczącej przyczyny awarii oraz skutecznego usunięcia tejże.
Korzystając z okazji, że samochód po raz pierwszy przyjechał do serwisu w trybie awaryjnym, mechanicy postanowili czym prędzej podłączyć do niego tester diagnostyczny, licząc, że tym razem uda się wreszcie coś ustalić. Przeczucie ich nie myliło, bowiem po raz pierwszy w pamięci sterownika znaleziono błąd. Dotyczył on działania układu wtryskowego. O błędzie uroczyście poinformowano właścicielkę pojazdu. – Ile będzie kosztowała naprawa? – zapytała wystraszona klientka. – Ano z 6 – 8 tysięcy – odparł z satysfakcją doradca serwisowy. Łatwo wyobrazić sobie reakcję biednej pani Eweliny. Najpierw chwyciła się za serce, później zaś za torebkę, w której miała portmonetkę (w tej właśnie kolejności). Jak później wspominała, doznała w owej chwili uczucia podobnego do zawrotu głowy. – No to niech się pani zastanowi i da nam znać – powiedział jej na pożegnanie doradca serwisowy.

Odkrycie po latach

Pani Ewelina postanowiła na razie nie naprawiać samochodu. Przez kolejne dwa lata starała się unikać korzystania z auta podczas słoty, a kiedy już było to konieczne, lawirowała między kałużami. Mimo to zdarzało się, że pojazd ulegał awarii. Wówczas pani Ewelina po prostu zostawiała samochód na parkingu i czekała aż Ford obeschnie, a niedomagania same ustąpią. Aż któregoś dnia w Fusionie przepaliła się żarówka i tak oto, auto trafiło do wspomnianego na wstępie niezależnego warsztatu.
Na „dzień dobry” postanowiono sprowokować awarię Forda. Było akurat krótko po deszczu i pobliska nierówna droga pełna była kałuż rozmaitej wielkości i głębokości. Przeprowadzono więc rajd, podczas której Ford dziarsko pokonywał przeszkody wodne, jednak nie przyniosło to oczekiwanego rezultatu. Samochód jeździł bez najmniejszych problemów, a lampka check engine ani myślała się zapalić. I kiedy już wszystkim zaczęło się wydawać, że awaria jest wytworem wyobraźni pani Eweliny, nagle przed samą bramą warsztatu na desce rozdzielczej zapaliło się pomarańczowe światełko, silnik zaś czknął boleśnie, zgasł i już nie chciał zapalić. Ostatecznie Ford został na kanał wepchnięty. Po podłączeniu testera diagnostycznego w pamięci sterownika znaleziono ten sam błąd, na który wcześniej natrafiono w autoryzowanym serwisie. Silnik był właściwie suchy – jedynie jego tylna część przy ścianie grodziowej była zachlapana wodą. Po godzinie samochód bez problemu zapalił, a objawy usterki znikły bez śladu. Mechanik miał już hipotezę roboczą na temat przyczyn awarii. Aby ją potwierdzić, potrzebował jednak specjalnego narzędzia diagnostycznego, po które wysłał praktykanta, ten zaś znalazł je w służbowej kuchni. Była to plastikowa butelka po płynie do mycia naczyń. Za pomocą owego narzędzia przeprowadzono eksperyment, który potwierdził przypuszczenia mechanika.

deszcz1Eksperyment polegał na polewaniu silnika od spodu wodą z butelki. W ten sposób wykazane zostało, że przyczyną problemów z autem było przetarcie przewodów elektrycznych biegnących do wtryskiwaczy, które ukryte były w karbowanej osłonie typu peszel. Podczas drgań kable ocierały o plastikową rurkę, aż wreszcie ich izolacja uległa uszkodzeniu. Woda powodowała zwarcie i przejście auta w tryb awaryjny. Po tym jak samochód obsychał, awaria przechodziła sama – do następnego deszczu. Naprawa polegała na zaizolowaniu przewodów. Awaria już się więcej nie powtórzyła.

Wojciech Słojewski
WOCAR

1 comments

Zostaw Komentarz