Pojazd wielodzietny

16 paź 2023

Są chwile kiedy mechanik samochodowy może poczuć, że wybrał zawód zaufania publicznego. Co prawda ciąży na nim brzemię odpowiedzialności, ale nagrodą jest satysfakcja.

Do niezależnego, lecz dobrze wyposażonego serwisu przyjechał Renault Trafic. Już pierwszy rzut oka na wnętrze samochodu i jego kierowcę nie pozwalały wątpić, że ma się do czynienia z „dzieciowozem” przyprowadzonym przez wielodzietnego ojca. Osobowa wersja popularnego dostawczaka nosiła bowiem ślady pozostawione przez małoletnich pasażerów. Upaćkana bliżej niezidentyfikowanymi substancjami tapicerka, ówdzie resztki opakowań po batonach, drażach, żelkach i wszelakim paskudztwie, wreszcie wielki fotelik dla najmłodszego delikwenta przymocowany do tylnego siedzenia, zdradzały, że auto użytkowane jest przez liczną rodzinę. Na umęczonego życiem wyglądał zresztą nie tylko sam Trafic, ale również i jego użytkownik – chudy i przygarbiony, szpakowaty obywatel lat czterdzieści parę.

– Chyba ma pan sporo tego przybytku – zagadnął na powitanie szef serwisu, który sam będąc młodym dziadkiem, lubił pogadać o dzieciach.

No właśnie, całą szóstkę. I bez samochodu zupełny klops. Nie ma czym podwieźć dzieci do przedszkola i szkoły, ani też przywieźć siat z supermarketu – wyznał klient. – Ratujcie – dodał desperacko.

Ogólna niemoc

Przejęty niedolą rodzica szef serwisu osobiście przeprowadził wywiad z użytkownikiem. Okazało się, że Trafic ledwo dowlókł się do warsztatu, bowiem praktycznie nie reagował na pedał gazu. Do tego po wyłączeniu silnika samochód nie dał się ponownie uruchomić, więc musiał pozostać na parkingu w oczekiwaniu na weryfikację usterki.

Właściciel opowiedział, że ma już od pewnego czasu problemy z autem. Kupił Renault z drugiej ręki i przeszłość pojazdu była mu praktycznie nieznana. Podejrzewał tylko, że jego przebieg jest znacznie większy niż ten oficjalny wskazywany przez licznik na desce rozdzielczej.

Przez kilka miesięcy samochód spisywał się całkiem znośnie, jednak później zaczęły się kłopoty. Auto zaczęło kopcić i cierpieć na brak mocy. W jednym z warsztatów wymieniono filtr paliwa i wyczyszczono zbiornik. Trochę to pomogło, ale nie na długo. W kolejnym warsztacie zdecydowano się na demontaż wtryskiwaczy i wysłanie ich do zregenerowania, ponieważ upatrywano niesprawności samochodu w tych właśnie elementach. Kiedy okazało się, że Trafic wciąż szwankuje, do regeneracji posłano również pompę common rail. Nie trzeba dodawać, że i ten manewr nie przyniósł poprawy.

Właściciel samochodu zaczął już popadać w prawdziwą rozpacz. Koszty rosły, za to widoki na przywrócenie pojazdowi sprawności – marniały. Na domiar złego auto zapalało, kiedy chciało, a najczęściej nie chciało. Na panelu wskaźników świeciła się natomiast cała „choinka”: lampka stop, awaria układu wtryskowego, spiralka świec żarowych oraz rzecz jasna pomarańczowa kontrolka „check engine”.

Paraliż alarmowy

Na dzień dobry, do samochodu podłączono tester diagnostyczny. Jednak równie dobrze można było podpiąć warsztatowy ekspres do kawy. Za żadne skarby nie dało się bowiem połączyć ze sterownikiem silnika.

Oczekując na postawienie diagnozy, właściciel samochodu wspomniał również, że w poprzednim warsztacie mechanik zaczął podejrzewać, że winny może być „komputer”. Wypytywał też nerwowo, czy można taki komputer jakoś naprawić i ile to kosztuje.

Szef warsztatu obiecał znaleźć przyczynę awarii, jednak postawił warunek. – Zrobimy to po swojemu i musimy mieć trochę czasu, więc będzie musiał się pan jeszcze trochę pomęczyć bez samochodu – wyjaśnił.

Klient zgodził się bez zastrzeżeń, bo miał już dość kolędowania po okolicznych warsztatach. Obiecał też cierpliwie czekać na efekty działań mechaników.

Zadanie rozwikłania tajemnicy niemocy Trafica otrzymał młody, lecz doświadczony, a przy tym łebski elektromechanik. Pierwsze czynności diagnostyczne pozwoliły jedynie ustalić, że rozrusznik nie kręci, silnik nie zapala, tester nie może połączyć się komputerem. Elektromechanika jednak szczególnie zafrapowała świecąca się czerwona kontrolka immobilizera. Pobieżne oględziny wykazały też, że w aucie zamontowany jest autoalarm, do którego nie było pilota. Fachowiec podejrzewał, że właśnie to może być przyczyną blokowania zapłonu. Alarm został zatem zdemontowany, lecz silnika nadal nie dało się uruchomić.

Winne kable

Dalszą weryfikację prowadzono po wnikliwej analizie schematu elektrycznego i typowych usterek immobilizera. Mechanik postanowił przyjrzeć się dokładnie wiązce elektrycznej prowadzącej od sterownika do elementów wykonawczych i immmobilizera właśnie. Po zdjęciu pierwszej warstwy izolacji z wiązek prowadzących do wtyczek komputera silnika można już było zobaczyć, co jest przyczyną niesprawności – zaśniedziałe, zielone przewody nie pozostawiały żadnych wątpliwości, z jakiego powodu blokował się immobilizer i wadliwie działał pedał gazu. W sumie sześć przewodów miało przerwę. Po ich naprawie wszystko zaczęło działać bezbłędnie.

Chwila, w której klientowi przekazywano kluczyki do samochodu przyniosła szefowi warsztatu satysfakcję. Wielodzietny ojciec był naprawdę szczęśliwy. Po tym jak wreszcie odzyskał samochód wydawało mu się nawet przez chwilę, że ma komfortowe życie.

Zostaw Komentarz