Uparcie nieaktywny PEC
Niezawodne w samochodzie jest tylko to, czego w nim nie ma. O tej starej prawdzie powinien pamiętać każdy, kto kupuje lub naprawia pojazd bogato wyposażony w rozmaite urządzenia, mające ułatwić życie kierowcy.
Załogi dealerstw samochodowych dla postronnych obserwatorów jawią się jako zgrane teamy z uśmiechem na ustach obsługujące klientów. W rzeczywistości z owym zgraniem bywa różnie. Jak wszędzie, także i w tu pojawiają się konflikty, a bodaj najczęściej wybuchają one między warsztatem (mechanikami) a salonem (sprzedawcami). Historia, którą opisujemy poniżej, spowodowała na rzeczonej linii warsztatowo-salonowej taki wzrost napięcia, że szef serwisu zmuszony był zaraportować swemu pryncypałowi, właścicielowi dealerstwa, iż „jak tak pójdzie dalej, to mechanicy w diabły się rozejdą i nie będzie kim robić”.
Sczesać leszcza
Rzecz cała zdarzyła się w niezbyt dużym, ale prężnie rozwijającym się mieście, położonym na zachodnich rubieżach naszej pięknej Ojczyzny. Ponieważ nie było wielkie, prawie wszyscy się tu znali. Znali się też właściciel samochodowego dealerstwa z klientem, który przybył do salonu celem sprawienia sobie eleganckiej limuzyny. I to znali się całkiem nieźle, bo klientem owym był wspólnik właściciela od realizowanego przed dwudziestu laty projektu „skup-sprzedaż telewizorów kolorowych z przeróbką na PAL”, poszerzonego następnie o handel gaśnicami. Później biznesowe drogi obu panów rozeszły się, ale w sposób zupełne bezkonfliktowy. Klient, który przybył do salonu, zajął się artykułami dla działkowiczów i w branży tej za sprawą jakichś ekologicznych zajzajerów na robaki osiągnął spory sukces. W każdym razie na tyle duży, że mógł sobie pozwolić na zakup eleganckiej limuzyny, pierwszy raz w życiu „nówki sztuki”, a nie „używki”, czy jak kiedyś bywało – „zużywki”.
Pomimo dobrej znajomości z właścicielem dealerstwa, a może właśnie dlatego, do obsługi ogrodniczego biznesmena, w tym do sformułowania wcale nieprostego zamówienia na limuzynę, desygnowany został najbardziej cwany sprzedawca. Był nim noszący się elegancko młody człowiek, za którym maślanym wzrokiem wodziły kasjerki i panie z księgowości. Sprzedawca ów zaczął od sprawdzenia klienta (ofiary?) na okoliczność znajomości „special equipement” (czyli wyposażenia specjalnego) obstalowywanego pojazdu i z radością stwierdził, że trafił na leszcza, którego można sczesać. Ten rybno-fryzjerski skrót oznaczał nabywcę nieorientującego się w bogactwie tego, co może być zainstalowane w pojeździe zdecydowanie ponadprzeciętnej klasy. Natychmiast więc posypały się pytania: „A może życzy sobie pan ABC, a może AXU, a może jeszcze do tego lodówkę?”. W efekcie do listy zamówionego wyposażenia dopisano między innymi PEC (Pressure Electronic Control) i w ten sposób posiany został wiatr, który za niedługo wywołał burzę.
Miłe złego początki
Po kilku tygodniach wyposażona chyba we wszystko limuzyna przyjechała na lawecie do salonu. Tamże jego pracownicy w ciemno podpisali, że pojazd jest sprawny. Wszak został sprawdzony w fabryce, bo na kwitach stało jak byk napisane „End check – OK!”. Następnie do auta wmontowano przeciwkradzieżowy system GPS/GSM, gdyż w owym czasie wierzono jeszcze w skuteczność tego systemu. Teraz już wiemy, że technologia GSM jest, oględnie mówiąc, dość podatna na wyłączenie poprzez zakłócanie.
Z kolei w salonie, zaproszony dwutorowo – pismem eleganckim na firmowym papierze i przez telefon od starego wspólnika („Stasiek, przyjeżdżaj, bo auto już jest”) – pojawił się klient. Wiernych czytelników naszych warsztatowych opowieści, którzy spodziewają się, że limuzyna pewnie nie zdołała nawet wyjechać za bramę lub przydarzyła się jakaś inna zaskakująca sytuacja, musimy tym razem rozczarować. Przez ładnych kilka miesięcy samochód sprawował się absolutnie nienagannie – żadnych awarii, usterek, niesprawności, wizyt w serwisie, reklamacji. Słowem komfort i niezawodność, jak w reklamach.
Błogi ten stan trwał, aż do momentu, gdy przejechany został kilometr, który dla komputera pokładowego był sygnałem, że na ekranie ciekłokrystalicznym zestawu wskaźników trzeba wyświetlić jak najbardziej standardowy komunikat: „Service I – visit workshop”, czyli przekładając na nasze: „Przegląd nr I – odwiedź serwis”.
PEC out off
Zgodnie z tym poleceniem klient zgłosił się na przegląd. Tamże, odpytany przy wypisywaniu zlecenia, czy ma jakieś uwagi, podał, że wyświetla się „PEC out off”. A następnie stwierdził: „Wprawdzie nic złego się nie dzieje, ale mnie to denerwuje”. W odpowiedzi usłyszał od doradcy serwisowego: „Nie ma sprawy, zlikwidujemy ten komunikat”. I w ten sposób doradca, który chciał dobrze, nieopatrznie wyciągnął zawleczkę z granatu.
Czynności przeglądowe poszły jak z płatka, wlany został nawet oryginalny płyn do spryskiwacza, kosztujący dwa razy tyle co płyn renomowanego koncernu petrochemicznego. Ponieważ jednak do zrobienia było sporo, wszystkiego na jednej zmianie wykonać się nie udało. Dla następnej, porannej, pozostał jeszcze ten PEC. Elektryk ze zmiany porannej, zwany dalej elektrykiem I, aby go odróżnić od kolegi ze zmiany popołudniowej, czyli elektryka II, podpiął komputer diagnostyczny, wszedł w test ogólny i gdy tenże został wykonany, wyświetliły się dwa błędy dotyczące PEC, a mianowicie:
- PEC nieuaktywniony;
- komunikacja z jednym lub kilkoma nadajnikami ciśnienia i temperatury zakłócona.
Tu należy wyjaśnić, że PEC (obecnie znany głównie pod skrótem TPMS – od słów Tyre Pressure Monitoring System) to układ kontrolujący na bieżąco ciśnienie w oponach i uwalniający w ten sposób właściciela limuzyny od stresu i niebezpieczeństw związanych z jazdą na tzw. kapciu. Jak skrupulatnie zostało policzone, statystycznie zdarza się to co 50 tys. km…
Jak to zrobić?
Gdy już więc elektryk I wykrył błędy, w ruch poszedł klawisz „delete” i informacja o wadliwej komunikacji znikła. Pozostało jeszcze uaktywnić PEC, co okazało się niejakim problemem, bo nikt na hali nie wiedział jak. Pojęcia nie miał także doradca serwisowy, więc chwycił za telefon i zwrócił się ze stosownym pytaniem do Centrali. W słuchawce damski głos poinformował go, że wszystko napisane jest w instrukcji obsługi samochodu, a ta powinna znajdować się w schowku. Faktycznie była, wciąż w nierozpieczętowanej fabrycznej torbie, nawet po polsku, a przynajmniej – w języku język polski przypominającym.
Wedle instrukcji, by uruchomić PEC, wystarczy po włączeniu pozycji menu „PEC-uaktywnij” zatwierdzić, ile to atmosfer jest w oponach i już można ruszać w drogę. Instrukcja zapewniała, że po kilku minutach lub kilkunastu kilometrach jazdy aktywacja nastąpi samoczynnie i układ będzie już wskazywać oraz nadzorować ciśnienie w kołach. Napisano też, że aktywacja może się nie powieść za pierwszym razem i wtedy całą operację należy powtórzyć.
Przy piątej powtórce elektryk I doszedł do wniosku, że z tym systemem „coś musi być nie tak”. Ponieważ nie miał ochoty tracić następnych kilku godzin, zastosował technikę „spychologii” i, tłumacząc się innymi zadaniami, przekazał auto elektrykowi II z prośbą, by ten uaktywnił PEC. Elektryk II po kilku próbach, zakończonych oczywiście niepowodzeniem, wypowiedział się jak Bogusław Linda w filmie o prawdziwych mężczyznach i zamówił nowy komputer PEC, uznając, że ten w samochodzie najwyraźniej jest zepsuty.
Bezowocne próby
Choć komunikatów PEC nie udało się zwalczyć, biznesmen Stanisław odebrał auto po przeglądzie. Kolega-wspólnik ze starych czasów zapewnił go bowiem solennie, że jak przyjdzie nowy komputer i się go wymieni, to informacje PEC przestaną się wyświetlać. Nieprawdę powiedział, ale miał dobre chęci. Pragnął wszak wizerunek serwisu podtrzymać i klienta-kolegę uspokoić.
Wymieniony po tygodniu komputer nie spowodował jakieś znaczącej poprawy. W dalszym ciągu pojawiały się dwa błędy: jeden, który dawał się kasować, ale wracał jak bumerang oraz drugi (ten o nieuaktywnieniu), który pozostawał na stale.
Klientowi na szczęście udało się jeszcze wytłumaczyć, że „bez tego PEC też można jeździć”, ale ripostował on, iż „kosztowało to g… pięć tysięcy, to ma działać!”. Stwierdzenie to było zakończone jeszcze soczystym podkreśleniem, aby trochę asertywności pokazać, bo właśnie w modę wchodziła.
W nabrzmiewającej tej sytuacji biuro zapytało warsztat, czy wiadomo, co się dzieje z tym PEC-em, i gdy warsztat, reprezentowany przez elektryków I i II, stwierdził, że nie – biuro o pomoc napisało do Centrali, przytomnie wydruki z pamięci błędów dołączając. Centralna analiza błędów, ułatwiona faktem wymiany sterownika PEC z dobrego na dobry, skłoniła osoby zajmujące się problemem do wniosku, że coś zakłóca komunikację radiową „z jednym lub kilkoma nadajnikami ciśnienia i temperatury”. Idąc za fabryczną instrukcją serwisową, centralni doradcy nakazali przeprowadzić test łączności z nadajnikami we wszystkich kołach, aby ustalić, który to nie chce się komunikować.
Test wykonał elektryk I, który, niedoczytawszy się, jak przebiegać ma cała procedura (a może nierozumiejąc jej?), popełnił w trakcie prób istotny błąd. Skutek tego był taki, że ustalone zostało, iż z żadnym z czterech czujników nie sposób się skomunikować, ergo: wszystkie są zepsute. „Skoro zepsute, to wymienić, PEC uaktywnić i kończyć zabawę” – ponaglała Centrala, bo sprawa ciągnęła się już ponad pół roku. „Zepsute” nadajniki, w liczbie czterech, zastąpiono więc nowymi, ale PEC uaktywnić się nadal nie chciał, gdyż „zaparł się”, jak to określił elektryk I.
Napięcie rośnie
Centralny doradca, ponownie poproszony o pomoc, poszedł wyraźnym już tropem dziwnych zakłóceń w komunikacji, jak wszystko wskazywało – niewynikających z niesprawności elementów systemu PEC, i zwrócił się do serwisu z pytaniem: „Czy w samochodzie nie zamontowano czegoś, co jest radiowym urządzeniem nadawczym?”.
Odpowiedź, sprowadzająca się w sumie do słów „tak” lub „nie”, długo jednak nie nadchodziła. A to z powodu intensywnych konsultacji, do jakich doszło między warsztatem i salonem (a w zasadzie tzw. biurem). Rzecz w tym, że już dużo wcześniej Centrala wydała zakaz montowania czegokolwiek pod rygorem cofnięcia gwarancji, lecz jednocześnie praktyka była taka, że prawie w każdej limuzynie zakładano przeciwkradzieżowy system GPS/GSM. Opłacało się po prostu, a świetnym uzasadnieniem były wymagania firm ubezpieczeniowych. W końcu odpowiedź została wystosowana, ale sygnowana nie przez warsztat (do którego skierowane było pytanie), lecz przez biuro.
Końcowe „tak” zostało w piśmie poprzedzone inwokacją na dwie strony, że w trosce o dobro klientów, że firmy ubezpieczeniowe, że wiatr w oczy i w ogóle jest ciężko, bo jakość limuzyn nieustannie spada. Wyrażono też krytykę poczynań centralnego doradcy, który zamiast skutecznie pomóc w kłopocie, czepia się „spraw jego niedotyczących”.
W tej napiętej atmosferze między salonem (biurem) dealera i Centralą udało się centralnemu doradcy tylko, w zasadzie prywatnie, poprosić elektryka II, aby wyłączył antyzłodziejski GPS/ GSM i jeszcze raz przeprowadził próbę uaktywnienia PEC. Tenże, zajęty niezwykle, czynności owe zlecił niewierzącemu w skuteczność przedsięwzięcia elektrykowi I. I rzeczywiście obraz błędów pozostał dokładnie taki sam. Jak się później okazało, odłączenie GPS/GSM też wymaga wiedzy, chociażby na poziomie instrukcji obsługi urządzenia. Elektryk I jej nie miał i jedynie przełączył GPS/GSM w stan „stand by”, co nie wyłączało modułu telefonu komórkowego o mocy poważnej.
Światełko w tunelu
Dopiero odłączenie globalne poprzez wyjęcie baterii zasilającej z modułu telefonicznego wykonane przez elektryka II, połączone z n-tą już próbą uaktywnienia PEC, zapaliło upragnione światełko w tunelu. PEC co prawda dalej nie chciał się uaktywnić, lecz „błąd komunikacji z jednym lub kilkoma nadajnikami” zamienił się na „błąd komunikacji z czujnikiem koła PT”.
Na samodzielne pójście dalej tym wyraźnym tropem dealerstwo namówić się nie dało, bo naprawa i tak wyglądała już bardzo źle w papierach: ponad 100 roboczogodzin, 750 km jazd uaktywniających, no i jeden komputer oraz cztery nadajniki. Razem ładna sumka, raczej nie do odzyskania od gwaranta. By jednak nie stracić zupełnie szans na jej zwrot, salon przymusił obu mistrzów elektryki, aby donieśli do Centrali, że centralny doradca nie umie naprawić PEC-a, źle doradza i czepia się nie swojego GPS/GSM-u.
Inspekcja zarządzona przez Centralę w dealerstwie ujawniła kilka warsztatowych prawidłowości, które tak po prawdzie należałoby nazwać nieprawidłowościami. Na pierwszy ogień poszło sprawdzenie zepsutego ponoć kompletu nadajników ciśnienia. Nadajniki te tkwiły w zapasowym komplecie kół, koła te więc bez zbędnej zwłoki założono na auto, po czym uruchomiona została procedura kontroli komunikacji. Okazało się, że trzy nadajniki są dobre, jedynie w obwodzie koła PT (prawego tylnego) brak komunikacji. Poprzedni, całkowicie negatywny wynik wziął się stąd, że elektryk I nie zrozumiał procedury i zamiast „zmienić ciśnienie o 0,2 bara w czasie krótszym niż 10 sekund”, pompował koło przez 10 sekund, co oprogramowanie mogło interpretować jako łączenie się z różnymi nadajnikami…
Z kolei omomierzem dokonany został pomiar rezystancji pomiędzy pinami stanowiącymi zakończenie czterech przewodów ekranowanych biegnących do anten znajdujących się przy każdym z kół. Wyszło wtedy, że rezystancja wynosząca dla trzech kabli parę dziesiątych oma, w przypadku czwartego, właśnie tego od koła PT, jest nieznacznie, ale wyraźnie mniejsza. Po zamianie tylnych anten miejscami problem z brakiem komunikacji i zmniejszoną opornością przeniósł się na lewą stronę. Wniosek nasuwał się sam – należy wymienić antenę, bo to ona jest źródłem kłopotów. Gdy już nowa została dosłana i zamontowana, PEC uaktywnił się dosłownie w dwie minuty.
Centralny doradca poprosił jeszcze o przekazanie mu starej anteny, tej z dziwną rezystancją. Gdy otworzył ją przy pomocy scyzoryka, wszystko się wyjaśniło. Wcale nie była ona wadliwa!
Była natomiast przeznaczona do innej częstotliwości niż ta, z jaką pracował cały system. Konkretnie zaś do częstotliwości stosowanej w USA, gdzie limuzyny z system ostrzegania o spadku ciśnienia również były sprzedawane.
Stanisław Trela