Wybory prezydenckie z motoryzacją w tle

04 lis 2020

W Stanach Zjednoczonych trwa liczenie głosów w wyborach prezydenckich, które są w tym roku wyjątkowo ekscytujące, o czym świadczy choćby rekordowa frekwencja. Nie będziemy oczywiście wdawać się w rozważania politologiczne, jednak warto zastanowić się, czy wynik wyborów będzie miał wpływ na amerykańską, a pośrednio również światową motoryzację.

Jak pamiętamy, cztery lata temu Donald Trump szedł do wyborów z obietnicą odbudowania amerykańskiego przemysłu samochodowego, który jeszcze nie doszedł do siebie po kryzysie finansowym rozpętanym w 2008 roku. Głównym hasłem obecnego prezydenta było utrzymanie produkcji samochodów w rodzimych fabrykach i ograniczenie importu, który zdaniem Trumpa był dla amerykańskiej gospodarki szkodliwy.

Trzeba przyznać, że na tym polu prezydent odnotował pewne sukcesy. Postraszone zaporowymi cłami GM i Ford zrezygnowały z budowania wielkich fabryk w sąsiednim Meksyku, gdzie koszty pracy są znacznie niższe niż w Stanach. Plany zmieniło również BMW, które miało zamiar otworzyć fabrykę po drugiej stronie Rio Grande, ale po groźbie Trumpa zrewidowało plany i zainwestowało 600 milionów dolarów w swoje zakłady w Karolinie Południowej. Przed wybuchem pandemii produkcja samochodów w USA rosła, a wraz z nią pensje pracowników zatrudnionych w fabrykach.

Donald Trump zmienił również decyzję swojego poprzednika, Baracka Obamy, który wprowadził regulacje wymuszające na amerykańskim przemyśle motoryzacyjnym szybkie poprawianie efektywności zużycia paliwa. Republikański prezydent zmniejszył wyśrubowane 5% rocznie do 1,5%, chwaląc się, że koncerny zaoszczędzą dzięki temu 100 miliardów dolarów. Decyzja ta rozwścieczyła władze tych stanów, które wprowadziły ambitne przepisy ekologiczne – przede wszystkim Kalifornię, gdzie od 2035 roku samochody z silnikami spalinowymi nie będą mogły już być sprzedawane. 23 stany pozwały rząd federalny do sądu. Jak sprawa się skończy – nie wiadomo.

Amerykańscy eksperci wskazują, że kij ma dwa końce. Obniżanie koncernom poprzeczki, owszem, w krótkim terminie pozwoli im zaoszczędzić pieniądze, ale w długofalowej perspektywie zaszkodzi, bo zahamuje innowacyjność, a bez tego nie ma szans utrzymać się na zagranicznych rynkach.

No i faktycznie, pozycja amerykańskiego przemysłu bardzo w ostatnich latach osłabła. GM – gigant z Detroit wyprzedzony został przez Volkswagena i Toyotę, a w Europie zwinął już kramik, sprzedając Opla francuskiemu PSA. Ford sukcesywnie ogranicza zaangażowanie na Starym Kontynencie i być może niedługo też się z niego wyniesie. Trzeci z Wielkiej Trójki – Chrysler połączył się z Fiatem, a niedawno doszło do fuzji z PSA, więc centrum decyzyjne przeniosło się znad Wielkich Jezior do Turynu i Sochaux. Z kolei samochody wytwarzane w USA nie mają w Europie wzięcia, co potwierdziła próba wprowadzenia na rynek Cadillaca, zakończona spektakularną klapą słynnej marki. Jeśli więc producenci z Detroit nie nadążą za peletonem w tym wyścigu innowacyjności, z czasem w ogóle przestaną się liczyć, a samochody dla Amerykanów będą wytwarzać Tesla, Niemcy, Japończycy, do spółki z Chińczykami.

Zostaw Komentarz