Zabuli, że zaboli – drożyzna w płynie (chłodzącym)

27 lip 2022

Napływają nowe ciekawostki z frontu rozwoju elektromobilności. Właściciel elektrycznego Hyundaia Kona zamieścił na jednym z internetowych forów zdjęcie faktury wystawionej przez ASO za przegląd. Rachunek opiewa na 2700 zł, a w kwocie tej zawarty został koszt płynu chłodzącego za niecałe 1700 zł. Zgodnie z instrukcją powinien on być wymieniany co 60 tysięcy kilometrów, przy czym producent samochodu honoruje wyłącznie ten jeden ekologiczny płyn o niskiej przewodności, który sam dostarcza. Ponieważ na preparat nie ma żadnej normy, inny płyn nie wchodzi w rachubę, chyba że użytkownik chce się pożegnać z 8-letnią gwarancją na baterię trakcyjną. Co ciekawe, w starszej wersji elektrycznej Kony stosowany był znacznie tańszy płyn chłodzący. Postęp jest jednak nieubłagany i w najnowszych samochodach elektrycznych koreańskiej marki stosuje się już nowe, lepsze, bardziej przyjazne środowisku i oczywiście znacznie droższe chłodziwo.

Przytaczaliśmy już historie napraw samochodów elektrycznych, których koszt przyprawiał o zawrót głowy. Był wśród nich przypadek elektrycznego Jaguara, w którym usunięcie dziury w podłodze kosztowało prawie tyle co samochód, a to z powodu konieczności wybebeszenia baterii, a następnie ponownego umieszczenia jej w obudowie, do czego niezbędna była z kolei specjalna pasta uszczelniająca o tajemnym składzie i cenie skłaniającej do podejrzeń, że produkuje się ją z mielonych diamentów. Tak więc, mimo zapewnień, że „elektryczne samochody się nie psują, bo nie ma się co w nich psuć”, wychodzi na to, że za ich serwisowanie i tak trzeba bulić więcej.

Perspektywa roku 2035, kiedy to wedle nakreślonego przez urzędników w Brukseli planu oficjalnie przejdziemy na całkowitą elektromobilność, wygląda coraz radośniej. Wiemy już, że nie ma co spodziewać się obniżenia cen samochodów elektrycznych, bo kluczowe surowce, z których produkuje się baterie, podrożały w ostatnich latach wielokrotnie. Stacji ładowania jest tyle co kot napłakał, więc podróżowanie elektrykiem za miasto grozi utknięciem gdzieś po drodze z powodu wyczerpania baterii, tym bardziej że deklarowany zasięg elektryków ma z realną eksploatacją tyle samo wspólnego co reklamy, w których samochody nie stoją w korkach, lecz zasuwają pustymi szosami nad fiordami. Na dokładkę dowiedzieliśmy się właśnie, że węgla, który jak wiadomo służy w Polsce do wytwarzania prądu zasilającego „bezemisyjne” samochody, mamy co prawda na 200 lat, tyle że za mało.

Na koniec krótki meldunek z fabryki polskich samochodów elektrycznych marki Izera. No więc zięby, kwiczoły, dzięcioły, kukułki i pustułki zamieszkujące lasek pod Jaworznem wyrażają nadzieję, że dotychczasowe tempo budowy zakładu się utrzyma. My też im tego życzymy.

 

 

 

 

Zostaw Komentarz