Zgaga po kaczce (po pekińsku)
„Financial Times” – pismo szanowane, opiniotwórcze i dobrze poinformowane straszy europejsko-chińską wojną handlową o elektryki. Otóż Komisja Europejska wszczęła dochodzenie, które ma na celu zbadać, czy coraz śmielej poczynający sobie na unijnym rynku chińscy producenci samochodów elektrycznych, nie korzystają aby z zabronionego dopingu, czyli państwowych subwencji hojnie przyznawanych przez rząd Chińskiej Republiki Ludowej. Skutkiem tego pojazdy elektryczne z Państwa Środka mogą być tańsze i wygrywać z samochodami europejskimi w warunkach nierównej konkurencji.
Jak łatwo się domyślić, towarzysze chińscy zareagowali na ten krok alergicznie i zrobili raban, wyrażając obawy o niezakłócone łańcuchy dostaw do Europy, a także interesy europejskich wytwórców w Chinach, gdzie jak wiadomo koncerny samochodowe, zwłaszcza niemieckie, ulokowały potężne inwestycje. Biegli sinolodzy z pewnością wyjaśniliby, że pod tym konfucjańskim woalem schowana jest hunwejbińska pałka, a szanowni chińscy partnerzy wyrazili w ten sposób groźbę odwetu. Słowem, nie wygląda to wszystko za wesoło.
FT przypomina również, że w przypadku produkcji samochodów elektrycznych końce łańcuchów dostaw zbiegają się w Pekinie, bo Chińczycy produkują 60% baterii trakcyjnych, a do tego kontrolują niemal w całości podaż kluczowych surowców, z których się je wytwarza. Krótko mówiąc, o tym za ile Schmidt, Smith czy Kowalski kupią swoje elektryczne samochody, w dużej mierze decydować będzie przewodniczący KPCh.
Europejscy decydenci sprawiają wrażenie, jakby byli tym wszystkim zaskoczeni. Tak jakby dwie ostatnie dekady spędzili w stanie hibernacji i właśnie się z błogiego snu wybudzili. O tym, że wprowadzanie na gwałt przymusowej transformacji elektromobilnej wepchnie europejską motoryzację w ramiona chińskiego smoka, analitycy pisali już dawno temu. Jeszcze wcześniej podnosili alarm, że Chińczycy monopolizują pozyskiwanie pierwiastków ziem rzadkich, niezbędnych do wytwarzania elektroniki, zwłaszcza zaś rozmaitych baterii. Komisarzy jednakże to wcale nie niepokoiło. Przeciwnie – wydawało się, że taki podział pracy im odpowiada: Chińczycy będą odwalać całą brudną i emisyjną robotę niezbędną do pozyskania surowców, natomiast my, zatroskani o klimat Europejczycy, będziemy w zgodzie z naszymi standardami i wartościami robić zdrowe dla środowiska pojazdy.
No więc zdaje się, że przyszedł czas zapłacić rachunek za tę elektryczną kaczkę po pekińsku.