Samopsuj na trzy litery

01 sty 2019

 

W walce z „nieusuwalną” awarią przydaje się fart, a jeszcze bardziej spostrzegawczość i umiejętność wyciągania wniosków, czego dowodzi ta oto historia sprzed 10 lat dotycząca pewnego fajnego, lecz kłopotliwego samochodu.

 

 

Dla jednych auto jest jedynie środkiem transportu, dla innych zaś obiektem namiętnych uczuć. Do tej drugiej grupy użytkowników niewątpliwie należał pan Irek, wielbiciel biało-błękitnej szachownicy i trzech dumnych liter składających się na skrót „Bawarskie Zakłady Silnikowe”. Przypominają się tu słynne słowa Nicolasa Cage’a z filmu „Dzikość serca”: – Kurtka ze skóry węża wyraża moją osobowość i jest symbolem wolności jednostki!

Pan Ireneusz manifestował swoją miłość do wyrobów zacnego bawarskiego koncernu w równie żarliwy sposób. Ponieważ jednak nie było go stać na kupienie nowej luksusowej bryki u dealera, rozpoczął starania o nabycie używanego pojazdu. W tym celu złożył odpowiednie zamówienie u zawodowego łowcy samochodowych okazji, specjalizującego się w przeczesywaniu niemieckiego rynku pojazdów używanych. Wreszcie okazja się trafiła. Śliczna „beemka” 320 z 2006 roku z niewielkim (przynajmniej tym deklarowanym) przebiegiem 76 000 km kupiona gdzieś w Wuppertalu przywieziona została do Polski.

Nie trzeba tłumaczyć, ileż radości sprawił sobie tym zakupem pan Ireneusz. Oczywiście, na dzień dobry zafundował swojemu cacku mycie w ręcznej myjni (automatyczne rysują lakier) w pełnym pakiecie, włącznie z woskowaniem, wycieraniem, glansowaniem, tak by bawarska gwiazda zalśniła pełnią blasku. Każdego ranka pan Ireneusz szedł na strzeżony parking w radosnych podskokach, nie mogąc już doczekać się chwili, kiedy przekręci kluczyk i usłyszy pomruk doskonałego silnika. Podróże do pracy i z pracy dostarczały mu zaś tyle radości, że sam mógłby wystąpić w reklamie.

Żółta lampka

– Kiedy mija, tak jak wszystko, ta euforia kilkudniowa – śpiewał niegdyś znakomity Klaus Mitfoch. Otóż i radość pana Ireneusza została nagle zmącona przez bardzo nieprzyjemne zdarzenie. Parę dni po transakcji, na tablicy BMW zaświeciła się żółta lampka, czemu towarzyszyło zasłabnięcie silnika. Pan Ireneusz przestraszył się nie na żarty i czym prędzej zadzwonił do zawodowego wyszukiwacza aut, który mu BMW ściągnął. Tamten poradził zachować spokój oraz podał namiary na zaufanego mechanika – specjalistę od BMW właśnie, który z pewnością poradzi sobie z tą drobną, niewątpliwie, usterką.

Pan Irek postąpił zgodnie z tymi zaleceniami i jakoś dowlókł się do wskazanego warsztatu, jadąc zresztą przez całe miasto. Specjalista od BMW szybko przeprowadził diagnozę komputerową. W pamięci sterownika znalazł kilka błędów, ale że były one różne i w zasadzie ze sobą niezwiązane, wykasował je tylko, a następnie zalecił jeździć, dopóki znów się coś nie „pokrzaczy”.

Na to akurat nie trzeba było długo czekać, bowiem dwa dni później lampka znów rozbłysła, a rącze BMW zasłabło. Mechanik ponownie podłączył tester, a następnie zalecił wymianę czujnika wałka rozrządu. No i tu radość z posiadania BMW została zmącona po raz wtóry, bowiem okazało się, że na rynku nie ma zamienników, a w ASO, mimo obłąkanej ceny, na rzeczony „dynks” czekać trzeba co najmniej dwa tygodnie. Wówczas mechanik zobowiązał się uruchomić swoje kontakty i sprowadzić ów czujnik prosto z Niemiec, co pozwoli obniżyć koszty o połowę. W grę wchodziła niebagatelna kwota, bo element kosztował w serwisie 1450 zł, tak więc pan Irek przystał na tę propozycję. Przymusowy postój „beemki” dłużył się właścicielowi niepomiernie, bowiem zmuszony był jeździć do pracy pożyczonym od teścia starym gratem, narażając się dodatkowo na niedyskretne pytania znajomych, których popsucie się BMW wyraźnie ucieszyło, zgodnie ze starym rosyjskim przysłowiem na temat cudzych nieszczęść: patrzcie, niby obcy człowiek, a przyjemnie popatrzeć.

Sprowadzanie czujnika trwało ostatecznie caluteńki miesiąc. Wreszcie jednak element wymieniono i BMW powróciło do gry. Jednak już następnego dnia lampka rozbłysła po raz kolejny.

Hop, siup i od nowa

Kiedy BMW wróciło do warsztatu w trybie awaryjnym, a kierowca w trybie rozeźlonego klienta, mechanik specjalista dokonał ponownego badania auta. Tym razem wskazał na sondę lambda, nie mając jednak co do tego całkowitej pewności, gdyż w pamięci sterownika pojawiły się też błędy sterowania fazami rozrządu. Zastosował więc sprawdzone remedium polegające na wykasowaniu błędów i poleceniu jeżdżenia do następnego zapalenia się lampki.

Trzeba powiedzieć, że ćwiczenia polegające na jeżdżeniu do kolejnej spodziewanej awarii całkowicie zabiły w panu Ireneuszu radość, jaką wcześniej odczuwał z powodu zakupu wymarzonego samochodu. Po tygodniu lampka zapaliła się po raz kolejny, a BMW znów zameldowało się w warsztacie. Tym razem mechanik postanowił zaradzić sytuacji w ten sposób, że wgrał do sterownika nowe oprogramowanie, licząc, że awaria spowodowana jest problemami softwarowymi. Operacja ta faktycznie pomogła, ale tylko na miesiąc. Lampka check engine zapaliła się, kiedy już pan Irek zaczął nieśmiało oswajać się z myślą, że wreszcie samochód został naprawiony. Kolejna awaria doprowadziła więc go niemal do rozpaczy i już zaczynał przemyśliwać, czy nie byłoby lepiej sprzedać przeklęte auto jak najszybciej.

Tak czy owak, należało jednak przywrócić samochód do stanu używalności. Tym razem jednak pan Irek postanowił skorzystać z usług innego warsztatu. Po pierwsze, nie chciało mu się już wlec przez całe miasto do specjalisty od BMW, po wtóre zaś uznał, że może lepiej będzie, jeśli ktoś wniesie do sprawy świeże spojrzenie. Tak oto BMW trafiło do pewnego niezależnego, wielomarkowego, lecz dobrze wyposażonego warsztatu.

Spokój, ale tylko na miesiąc

Tam autem zajął się elektromechanik Marek, młody, lecz doświadczony fachura, zaprawiony w rozwiązywaniu różnych trudnych przypadków. Badanie „beemki” rozpoczęło się standardowo od testów komputerowych i analizy zapisanych w sterowniku błędów. Według opowieści właściciela samochodu, w dotychczasowych badaniach powtarzały się błędy dotyczące czujnika położenia wałka rozrządu, faz rozrządu, sondy lambda. Zmiana, jaka nastąpiła w porównaniu do poprzednich awarii polegała na tym, że poza świecącą się lampką, nie było żadnych innych objawów usterki, a samochód nie tracił mocy.

W trakcie dalszych czynności elektromechanik rozpoczął żmudną i niewdzięczną robotę polegającą na przeglądaniu wtyczek. Zauważył przy tym, że na sondę lambda kapie olej z silnika. To mogło być przyczyną wyskakiwania błędów sondy. Wyciek został uszczelniony, sonda oczyszczona (nie tylko z oleju, ale również z zarzutów, bo była sprawna), błędy zostały wykasowane, a na koniec auto poddano testom. Sprawdzenie wartości rzeczywistych wykazało, że silnik pracuje bez zarzutu. Ta informacja uspokoiła pana Irka, bowiem perspektywa wymiany sondy i zaworu układu sterowania fazami rozrządu przyprawiała go o dreszcze. BMW okazało się i tak droższe, niż miało być, biorąc pod uwagę nieprzewidziane wizyty w warsztacie.

Śledztwo Marka

Nareszcie pan Irek znów poczuł się szczęśliwym właścicielem prestiżowego auta. Jeździł sobie nim do pracy, pokonując co dzień 80 kilometrów. I na tym cała opowieść mogłaby się zakończyć, jednak się nie zakończy. Oto bowiem któregoś dnia, podczas powrotu do domu, „beemka” nagle zgasła i za nic nie dawała się uruchomić. Do warsztatu przywieziona została bez życia na grzbiecie lawety.

Tym razem jednak udało się ustalić przyczynę tych, a także wcześniejszych kłopotów z autem, a dokonał tego oczywiście nie kto inny, jak elektromechanik Marek. Otóż, grzebiąc w samochodzie zauważył coś dziwnego po spodniej stronie maski. Okrycie go zafrapowało, bowiem w trakcie dalszych oględzin przyglądał się czemuś przez lupę w świetle mocnej latarki, co skłoniło kolegów do żartobliwych komentarzy, w których porównywano Marka do technika kryminalistyki z serialu „Kryminalne zagadki Miami”. W porównaniu tym było jednak coś na rzeczy.

Marek zauważył otóż, że mata wygłuszająca przymocowana do pokrywy silnika jest w kilku miejscach delikatnie uszkodzona. Skłoniło go to do bliższego przyjrzenia się wiązkom elektrycznym i faktycznie na jednej z nich dostrzegł ślady zębów jakiegoś gryzonia. Były one na tyle głębokie, że sięgały aż do miedzianego rdzenia kilku przewodów. I to właśnie z tego powodu elektronika samochodu płatała nieprzyjemne figle.

Do pogryzienia kabli doszło jeszcze na parkingu niemieckiego autokomisu, gdzie auto przez kilka tygodni czekało na nabywcę.

Zostaw Komentarz