D(r)eszczowa piosenka

02 lis 2015

Historia samochodu, któremu szkodziła deszczówka jest niezwykła, ale zdecydowanie mniej radosna, niż słynny amerykański musical o zbliżonym tytule.

Wszystko zaczęło się, jak zwykle, bardzo niewinnie. Do autoryzowanego serwisu przybyła samochodem przednionapędowym z silnikiem na benzynę pewna melancholijna pani i poprosiła cichutkim głosem, aby naprawić jej usterkę w samochodzie, który bez zdania racji gaśnie, kiedy pada lub właśnie padał deszcz. Zaznaczyła przy tym, że jak jest „bezdeszczowo” to samochód nie nawala, ale pogoda – jak wiadomo – zmienną jest.

Mechanicy obeznani z podobnymi przypadkami pozaglądali gdzie należy: a to w komorę silnika, a to w podszybie, a to pod nogi pasażera z przodu. Niczego podejrzanego nie znaleźli. Postanowiono więc przeprowadzić próbę w sztucznych warunkach. W tym celu zaprowadzono auto na myjnię i zlano je obficie wodą z Karchera. Samochód dał się bez problemu uruchomić. Dla pewności wykonano nim jeszcze jazdę próbną, następnie wystawiono fakturę (duży błąd) i wydano auto klientce.

Tu należy nadmienić, że melancholia naszej pani była pozorna, bowiem sprytu jejmości nie brakowało. Ta zaś cecha charakteru bardzo przydała się jej w budowaniu kariery zawodowej. Zdradźmy, że właścicielka auta była wziętą adwokatką.

Już po paru dniach klientka zadzwoniła z reklamacją, bo auto właśnie stanęło i nie chce zapalić, na okoliczność czego ma przywołanego świadka. Pomoc wysłana z serwisu przybyła na miejsce awarii po godzinie i za drugim razem, bez żadnych ingerencji, samochód uruchomiła. Poproszono panią adwokat, aby przy okazji zgłosiła się do serwisu, to się jeszcze sprawdzi to i owo. Dla pełnego obrazu dodajmy jeszcze tylko, że tego dnia trochę padało.

Znów nie jedzie

Deszczowa piosenka9Samodzielnie do warsztatu pani adwokat nie dojechała, bowiem to serwis musiał podjechać do niej, a konkretnie pod myjnię automatyczną, z której obsługa wypchnęła auto po umyciu. Na miejscu samochód nie dał się uruchomić, wzięto go więc na lawetę i powieziono do warsztatu. Z lawety auto zjechało jednak o własnych siłach, bo niespodziewanie, już przed samym warsztatem, bez problemu zapaliło.

Zdarzenie to wywołało u wszystkich w konsternację, zaś coraz bardziej zdenerwowany szef serwisu porównał mizerną kwotę widniejącą na wystawionej klientce fakturze za „sprawdzenie” z kosztem roboczogodzin poświęconych na interwencje wyjazdowe. Odnalezienie przyczyny trudnych do wytłumaczenia niedomagań samochodu stawało się więc sprawą coraz pilniejszą. Tym razem wzięto się na sposób. Podpięto komputer diagnostyczny i lejąc wodę na auto uruchamiano silnik raz za razem, pozostawiano pojazd na wolnych obrotach… i nic.

Coś jednak trzeba było zrobić. Rada w radę uznano, że przyczyną awarii jest zanikający sygnał z czujnika wału korbowego, kiedy jest „w ogóle mokro”. Wymieniono więc ów czujnik na nowy, wystawiwszy za tę usługę stosowną fakturę.

Ta druga faktura została wykorzystana przez panią adwokat jako gwóźdź do trumny serwisu, że sparafrazujemy słowa pewnego (byłego już) ministra. Oto bowiem pani mecenas pisemnie poinformowała warsztat, że druga naprawa udokumentowana fakturą numer taki a taki była równie nieskuteczna jak pierwsza, bo kiedy auto jedzie w deszczu, to wcześniej czy później zatrzymuje się i nie daje się uruchomić „od razu” – jak zaznaczyła przytomnie. Owszem, samochód zapala po „jakimś czasie”, ale nie wiadomo kiedy – czasem po godzinie, czasem dopiero następnego dnia. W konkluzji pisma klientka ostrzegła, że powzięła zamiar wyjazdu na urlop przedmiotowym samochodem i kiedy znów się on popsuje, będzie wzywać serwis do odległego zakątka naszego niemałego w końcu kraju.

Ważne gdzie parkuje

Z duszą na ramieniu rozpoczynali swoje zmiany pracownicze doradcy serwisowi, obawiając się że złowróżbny telefon może się odezwać w każdej chwili. Po tygodniu nerwowego oczekiwania doradca Arek wziął się w końcu na odwagę i sam zatelefonował do pani mecenas z zapytaniem: jak tam auto? Klientka odpowiedziała, że jak jechała do ośrodka wczasowego, to nie padało, więc było dobrze. Później zaś nie jeździła, ale że właśnie zanosi się na deszcz, po ulewie pójdzie na parking i sprawdzi. Owa prognoza pogody zmroziła Arka i następne pół godziny siedział jak na szpilkach. Wreszcie telefon zadzwonił ponownie, a doradca Arek drżącą ręką podniósł słuchawkę. Denerwował się jednak niepotrzebnie, bowiem melancholijny głos poinformował go, że pojazd zapalił i jedzie.

Deszczowa piosenka2Choć przez następne dni lało jak z cebra, pojazd zapalał i jeździł bez żadnego problemu. I adwokatka i serwis doszli więc do wniosku, że coś się w aucie wreszcie ułożyło i problem zniknął. Mylili się jednak, bowiem po powrocie pani mecenas do domu dolegliwości samochodu-meteoropaty powróciły. Spadło trochę deszczu i auto znów się rozkraczyło.

Postraszony sądem serwis zabrał samochód po raz kolejny oraz zaoferował klientce auto zastępcze. Wrażliwy na opady atmosferyczne pojazd stanął na przywarsztatowym parkingu, postanowiono bowiem znaleźć jakąś regułę, wedle której chimeryczny automobil odmawia posłuszeństwa. Pogoda sprzyjała owym dociekaniom, gdyż od czasu do czasu padało. Samochód był „objeżdżany” przez każdego chętnego pracownika serwisu, licznik dodawał kolejne kilometry, ale samochód, jak na złość, jeździł bezawaryjnie.

Po dwóch tygodniach pani adwokat zażądała zwrotu auta, bo wehikuł użyczony jej przez warsztat był nie dość komfortowy, a naklejka „samochód zastępczy’ obniżała prestiż pani mecenas wśród lokalnej palestry. Przerwanie badań i dociekań serwisu okazały się zgubne w skutkach, bowiem kilka dni później, kiedy okolicę znów zrosił deszczyk, przeklęte auto kolejny raz zaniemogło, skutkiem czego jedna z ważnych spraw pani mecenas spadła z wokandy. Sąd (w osobie nielubianej prywatnie koleżanki) oświadczył bowiem, że spóźnialstwa adwokatów nie będzie tolerował i odroczył termin rozprawy na pół roku.

Trzeba dodać, że pracownicy serwisu dostrzegli w tej bardzo niejasnej historii dziwną prawidłowość, polegającą na tym, że samochód odmawiał posłuszeństwa tylko wtedy, kiedy parkował pod domem pani mecenas, bo przecież i podczas urlopowego wyjazdu, a także dwutygodniowego postoju w serwisie samochód jeździł jak należy. Mimo że zakrawało to na myślenie magiczne, szef serwisu wyjawił swoje spostrzeżenie klientce. Ta jednak przytomnie oświadczyła, że nie będzie się przeprowadzać z powodu auta, a poza tym na osiedlowym parkingu parkują również inne samochody i zupełnie im to nie szkodzi.

Żona podpowiada rozwiązanie

Biedny szef serwisu przypłacił ową przedziwną awarię rozstrojem nerwowym, bowiem jego myśli krążyły wokół kapryśnego auta zanim umęczony zasypiał i powracały, kiedy tylko się (często zbyt wcześnie) obudził. Zauważyła to również jego żona, która zaczęła podejrzewać męża o jakąś łagodną formę manii prześladowczej. Co ciekawe, to właśnie roztropna połowica (dodajmy humanistka po uniwersytecie) doprowadziła do rozwiązania zagadki. Wziąwszy męża na spytki, wyciągnęła zeń garść informacji na temat tajemniczej awarii. Kiedy tylko padło nazwisko klientki, bardzo się ożywiła, bowiem prześladowanie różnych usługodawców przez panią mecenas było w niewielkim śląskim miasteczku dobrze znane. Sądziła się ona a to z glazurnikiem, a to malarzem, a także z sąsiadem hobbystą, który hodował rasowe gołębie. I właśnie ta ostatnia wzmianka naprowadziła szefa warsztatu na właściwy trop i stała się kluczem do rozwiązania całej zagadki.

Deszczowa piosenka11

Okazało się otóż, że auto miało uszkodzony uszczelniacz w złączu wiązki sterownika silnika, a dodatkowo w pobliżu przebiegał ekranowany przewód czujnika wału korbowego, z uszkodzonym ekranem i izolacją wewnętrzną. Skrzydlaci podopieczni sąsiada zostawiali produkty przemiany materii w okolicy gołębnika, czyli tam gdzie adwokatka zwykła parkować swój samochód.

Ptasie odchody spadały m.in. na kratki podszybia auta. „Kleksy”, które na nich zostawały były przez właścicielkę pojazdu starannie usuwane (choć przy wtórze złorzeczeń wypowiadanych pod adresem sąsiada gołębiarza), ale te które wpadły do podszybia zostawały tam. Wypłukiwała je dopiero woda deszczowa, ewentualnie pochodzącą z myjni. Kiedy ściekająca po nieszczelnym złączu mieszanina miała odpowiednio duże stężenie, zwierała przewód sygnałowy z masą z rezystancją kilku omów, a to powodowało zatrzymanie silnika. Z kolei w okresie intensywnych opadów, kiedy auto nie parkowało pod gołębnikiem, następowało szybkie wymycie zagłębienia podszybia i spłukanie złącza. Woda deszczowa (praktycznie zdemineralizowana) nie powodowała mostkowania, choć nadal czyniła to zwierająca chemikalia woda w myjni.

Stanisław Trela

1 comments
  1. normalnie koszmar mechanika 😉 Dobrze, że szef serwisu urządził burzę mózgów z żoną bo niechybnie skończyłoby się to dla niego sesjami u psychoterapeuty

Zostaw Komentarz