Najlepiej po włosku

19 lip 2018

Czas urlopowy, więc i refleksje luźne i swawolne. Otóż żałujemy, że nie mamy w rodowodzie praszczurów, którzy przybyli nad Wisłę z Boną Sforzą, a po których zostałyby nam włoskie nazwiska. Takie jak choćby Ferrari, Lamborghini, Maserati, Bugatti, które brzmią idealnie jako nazwy ekskluzywnych, niedościgłych, wspaniałych marek, wartych niebotyczne pieniądze. Gdybyśmy zatem mieli włoskie nazwiska, moglibyśmy je opchnąć np. producentowi narodowych samochodów elektrycznych, które z miejsca byłyby dzięki temu postrzegane jako cud techniki i designu, a gdyby to nie wyszło, to choćby jakiemuś wytwórcy galanterii skórzanej z Sochaczewa, bądź bielizny z Garwolina. Niestety żadni z nas Włosi, a nasze własne nazwiska nadają się najwyżej na nazwę sklepu wielobranżowego lub firmy oferującej gwoździe luzem.

Do rozważań o wartości marketingowej włoskiego rodowodu skłoniła nas informacja o zapowiadanej na sierpień premierze nowego samochodu – Bugatti Divo, który kosztować ma ponad 20 milionów złotych. Samochód produkowany jest w Alzacji, ale wciąż w nim drzemie duch Ettore Bugattiego, konstruktora-artysty z Mediolanu. Nie wiemy, jak szybko to Divo będzie jeździło, ale nie to jest ważne. Otóż jesteśmy przekonani, że gdyby identyczny samochód pochodził z jakiejś chińskiej fabryki i nazywał się podobnie jak sekretarz generalny KPCh, żaden kolekcjoner z milionami nie byłby skłonny zapłacić za niego tyle co za cacko marki (ach, jak to brzmi!) Bugatti.

Ale uwaga! Chińscy przedsiębiorcy gotowi są skopiować nie tylko włoski design, ale w ogóle całe Włochy. Już teraz w chińskich miastach nazwanych Cremona i Parma produkowane są cremońskie skrzypce i szynka parmeńska. Przyjdzie pora i na włoskie marki chińskich supersamochodów.

Zostaw Komentarz