O Colcie, co się zacinał

14 sty 2014

colt 4Trafna diagnoza może ocalić nas przed zupełnie niepotrzebnym wysiłkiem, kosztami i stratą czasu. O tym właśnie opowiada ta oto historia.

 Tym razem sięgniemy do sprawy nieco archiwalnej, bo sprzed lat ośmiu, ale na tyle niecodziennej, że wryła się w pamięć pracowników z pewnego niezależnego serwisu. Bohaterem opowieści jest Mitsubishi Colt, kompakt japońskiej marki, który należał do pani Krystyny, Polki zamieszkałej i zadomowionej w Republice Federalnej Niemiec. Samochód był zupełnie świeży i dopiero co upłynął jego okres gwarancyjny, mimo to miał już słuszny jak na ten wiek przebieg, przekraczający 100 000 km, bowiem pani Krystyna pokonywała nim znaczne dystansy, jeżdżąc co dzień do pracy z niewielkiego miasteczka w Zagłębiu Ruhry do Dortmundu. Tu można wyrazić przypuszczenie, że kilka lat później, kiedy auto nawinęło już 400 000 km na gładkich niemieckich autobahnach, zapewne trafiło do jakiegoś komisu w Kostrzynie czy Rzepinie, gdzie deklarowany przebieg stopniał do 150 000, przy czym kolejny nabywca japońskiego samochodu, był święcie przekonany, że przekręcony licznik nie kłamał, bo Colt był w całkiem niezłym stanie.

Szkodliwe chłody

Wracając zaś do spraw warsztatowych, wyjaśnić należy, że po przebiegu 100 000 kilometrów nienagannie do tej pory sprawujące się auto zaczęło zdradzać objawy usterki. Otóż po chłodnych nocach samochód źle zapalał. Po wielokrotnych próbach rozruchu, silnik wreszcie zaskakiwał, ale wyglądało na to, że nie pracuje na wszystkich cylindrach. Niepokojące objawy nastąpiły akurat wtedy, kiedy pani Krystyna bawiła w Polsce z wizytą u rodziny. – Może to i dobrze – pomyślała właścicielka. – Zapłacę mniej za naprawę niż w Niemczech.

Tak więc pani Krystyna wybrała się do ASO, a tam, jak na złość, okazało się, że auto nie wykazuje żadnych usterek. Po badaniu za pomocą testera oraz rozmaitych pomiarach pojazd zwrócono właścicielce, zapraszając ją ponownie, gdyby objawy powróciły.

O dziwo objawy powrócić nie chciały, i kiedy pani Krystyna zdążyła już zapomnieć, że samochód kiedykolwiek szwankował, usterka odezwała się ponownie, tym razem na terytorium Republiki Federalnej. Samochód został więc z konieczności powierzony niemieckiej ASO, która wysłała po Colta elegancką lawetę. Również i niemieccy warsztatowcy nie ustalili, co dolega autu, ale na wszelki wypadek powymieniali w nim te elementy (zupełnie zresztą sprawne), które mogły do niesprawności się przyczynić. A więc precz poszły: świece, kable zapłonowe, a nawet aparat zapłonowy razem z cewką. Mitsubishi wydano właścicielce z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku.

Samochód meteopata

Pani Krystyna przekonana była, że po tych operacjach (potwierdzonych eleganckim dokumentem) przeprowadzonych przez rzetelny niemiecki serwis auto będzie jeździło bez najmniejszych problemów. Kilka dni później, mając zapewniony komfort psychiczny wyruszyła do Polski odwiedzić krewnych. Podróż przebiegła bez najmniejszych zakłóceń i do tego całkiem przyjemnie dzięki pięknej pogodzie. Przez kilka następnych dni Colt również jeździł bez przeszkód. Wszystko wskazywało jednak, że japoński kompakt był meteopatą i źle znosił zmiany pogody. Kiedy bowiem ochłodziło się, a w nocy rozpętała się burza, następnego dnia Mitsubishi nie chciało zapalić. Samochód udało się uruchomić po wielokrotnych próbach, przy czym ruszył on w drogę niechętnie i ospale. Krótko mówiąc awaria niespodziewanie wróciła, ku rozpaczy pani Krystyny, która przeklinała swoje auto po polsku i niemiecku, pomstując również na niemiecką ASO, na której tak srodze się zawiodła.

Krewni polecili pani Krystynie wizytę w autoryzowanej, tym razem polskiej, stacji obsługi. Pani Krystyna niewiele się zastanawiając pojechała pod wskazany adres, bojąc się, że jeśli nic z samochodem nie zrobi, ten zapewne rozkraczy się gdzieś w drodze powrotnej do Niemiec.

Specjaliści z warszawskiej ASO, podobnie jak ich niemieccy koledzy, również nic nie wskórali, ponieważ objawy usterki złośliwie ustąpiły w drodze do warsztatu. Samochód zapalał na dotyk, pamięć błędów sterownika pozostawała czysta jak łza i właściwie nie bardzo było wiadomo czego i gdzie szukać. Serwisanci postanowili jednak pójść tropem niemieckim i coś tam jednak wymienić, licząc że tym razem się trafi. Wymieniono więc filtr paliwa, co w zasadzie nie było niczym złym. Jego losy podzieliła jednak Bogu ducha winna pompa paliwa, wskazana oskarżycielskim palcem przez szefa mechaników, który najwyraźniej wziął sobie do serca doktrynę Feliksa Dzierżyńskiego, twierdzącą, że nie ma niewinnych, są tylko źle przesłuchani.

Po tych, przyznajmy, nieco magicznych operacjach, auto przez dwa dni jeździło jak trzeba, dając swojej właścicielce złudną (jak się okazało) nadzieję na bezawaryjną eksploatację. Aż wreszcie po kolejnej chłodniejszej nocy Mitsubishi znów zrejterowało, przyprawiając swoją użytkowniczkę o frustrację oraz kompletny brak wiary w kwalifikacje wszystkich mechaników świata.

Czekając, aż się zepsuje

Wtedy to znajomy krewnych pani Krystyny zasugerował wizytę w niezależnym serwisie, który niegdyś uporał się z jego „nienaprawialnym” samochodem. Pani Krystyna postanowiła jednak najpierw tam zadzwonić i upewnić się, czy warsztat nie mający błogosławieństwa producenta jej pojazdu w ogóle skłonny jest zająć się tak nietypową awarią. Wyłuszczyła całą sprawę ze szczegółami, recytując listę wymienionych do tej pory części wyszczególnionych w obydwu kosztorysach: niemieckim i polskim.

Szef serwisu zaprosił panią Krystynę, lecz poprosił ją, by sama nie uruchamiała samochodu, tylko poczekała na lawetę. Chodziło o to, by odpalić auto już na stanowisku naprawczym. Niezależny warsztat miał rozległe doświadczenia z zanikającymi awariami nie pozostawiającymi po sobie śladów.

Tak więc Mitsubishi wturlano na stanowisko, a szef osobiście przekręcił kluczyk w stacyjce. I wtedy, ku absolutnemu osłupieniu pani Krystyny, samochód zapalił jak złoto, a silnik pracował równiuteńko, tak jakby cała awaria była jedynie wytworem wyobraźni właścicielki pojazdu.

– Przeklęte auto – wyszeptała pani Krystyna, zaś mechanicy pracujący na sąsiednich stanowiskach wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Nie takie cuda oglądali.

Właściwie należało grzecznie podziękować pani Krystynie i życzyć jej szerokiej drogi, jednak dama była już całkiem zdesperowana i poprosiła, by auto zostało w warsztacie tak długo, aż wreszcie nie wytrzyma i ujawni skrywaną tajemnicę. Tak też się stało. Colt przenocował sobie na warsztatowym parkingu i faktycznie następnego dnia za nic nie chciał zapalić. Nareszcie można było zacząć diagnostykę.

Najpierw głową, potem kluczem

Najpierw mechanicy rutynowo sprawdzili paliwo i zapłon. Ciśnienie podawane na wtryskiwacze było w normie, a na świecach przeskakiwała iskra. Można było powziąć podejrzenia co do jakości zatankowanego paliwa, gdyby nie fakt, że cała historia rozpoczęła się w Niemczech, gdzie benzyny raczej się nie chrzci, a poza tym poprzedniego dnia silnik pracował jak pszczółka. Zresztą organoleptyczne zbadanie paliwa nie wykazało żadnych odstępstw od normy.

Co ciekawe, po tych próbach i kilkukrotnym zakręceniu rozrusznikiem auto wreszcie zapaliło, jednak chodziło nierówno, tak jakby silnik pracował nie na wszystkich cylindrach. Minutę później praca się wyrównała i motor chodził jak zegarek. Po wyłączeniu, samochód zapalił ponownie bez problemu.

Mechanicy stali skonfudowani, nie bardzo wiedząc, co robić. Tester niczego nie podpowiadał, a podejrzane części zostały już wcześniej wymienione przez kolegów z ASO. Rada w radę, ustalono, że zostawi się samochód na jeszcze jedną noc na parkingu, a następnego dnia zobaczy się, co będzie.

Colt 02Następnego ranka Colt również nie chciał zapalić. Wdrożony w dotychczasowe postępy (a w zasadzie ich brak) szef warsztatu zaordynował sprawdzenie ciśnienia sprężania.

Trafiony, zatopiony – zakrzyknął mechanik, który wykonywał badanie. Okazało się, że jedynie w jednym z cylindrów ciśnienie mieściło się w normie, w pozostałych zaś było stanowczo zbyt niskie. – No to mamy przyczynę kłopotów – stwierdził młody mechanik. – Zdejmujemy głowicę i sprawdzamy, co jest grane.

Jednak szef warsztatu zaoponował i to w języku Goethego, do czego skłoniły go chyba niemieckie tablice rejestracyjne Colta. – Langsam, langsam aber sicher! – zawołał ojcowskim tonem, po czym dodał bon mot pana de Taleyrand: – Panowie, nade wszystko żadnej gorliwości! Może najpierw zastanowimy się, dlaczego nasz Colt pracuje idealnie na ciepło, skoro na zimno nie ma ciśnienia w cylindrach? I z jakiego to powodu w jednym z cylindrów ciśnienie mieści się w normie, w pozostałych zaś jest stanowczo zbyt niskie?colt 5

 Wszystko wyjaśnił pomiar ciśnienia oleju – na zimnym silniku ciśnienie było dwa razy większe niż powinno być. Z tego powodu źle pracowały hydrauliczne popychacze, podpierając zawory i powodując brak kompresji. Z kolei powodem zbyt wysokiego ciśnienia oleju był zacierający się zawór regulacji ciśnienia w pompie oleju. Po jego wymianie wszystko wróciło do normy.

Wojciech Słojewski,
Wocar

Zostaw Komentarz